piątek, 30 grudnia 2011

Rok 2011

W mijającym roku obejrzałem mało, bo zaledwie 142 filmy, co i tak stanowi wynik lepszy od poprzedniego o 5 tytułów.

37, spośród obejrzanych w 2011 roku, to były filmy polskie. Średnia wystawionych przeze mnie ocen była wysoka i wyniosła aż 6,06 /10. Dla porównania w 2010 roku wyniosła 5,56, a średnia ze wszystkich lat to 5,61.

Tylko jeden nowo poznany film dostał maksymalną ocenę 10/10. Było nim dzieło Elema Klimowa pt. "IDŹ I PATRZ" z 1985 roku. Ten film uznaję za FILM ROKU.

W 2011 dwa filmy nagrodziłem znakiem jakości "KYRTAPS Poleca!". Są nimi brazylijskie "ŚLUBOWANIE" reż. Anselmo Duarte i polskie "W ZAWIESZENIU" reż. Waldemar Krzystek.

Dla wyróżnienia wymienię jeszcze dwa pozostałe tytuły, które w minionym roku otrzymały ode mnie również ocenę 9/10. Są to: "Pogarda" (1963) i "Cena strachu" (1953).

Dziękuję za zaglądanie na mój blog pomimo tego, że piszę nieregularnie.
Pomyślności w nowym 2012!
Wszystkiego dobrego.

W zawieszeniu

On żyje, ale co to za życie!?

Na samym początku to jest czeski film. Ma się wrażenie, że przełączyło się na inny kanał, że weszło się godzinę spóźnionym do sali kinowej. Więcej, cały czas coś się dzieje, o coś chodzi, ale my jeszcze nawet nie wiemy, kto jest kim i co to w ogóle ma być.

Na szczęście później są napisy początkowe, duży tytuł i wstęp tuż po nim. Sytuacja wyjściowa jest następująca - skazany za działalność w AK, Marcel ucieka z więzienia i gubiąc tropiące go UB odwiedza swoją potajemnie poślubioną ukochaną. Los sprawia, że nie ma dalej dokąd uciec i zostaje u niej w piwnicy...



Dni mijają, nadzieja na zmianę sytuacji politycznej umiera. Wyjście z piwnicy grozi śmiercią. Bohater cierpi - czeka, choć sam nie wie na co.

"To bez sensu [...] co ja udaję."
"Ja tu leżę jak ziemniaki, jak węgiel."
"Boję się odejść, boję się zostać!"

Dzięki fantastycznej grze aktorskiej (Radziwiłowicz i Janda), emocje żyją na ekranie. Problemy bohaterów rosną, oni sami kolejno upadają i pomagają sobie wzajemnie się podnosić. Sytuacja tragiczna nie daje szans na rozwiązanie, a kolejne dni przynoszą nowe komplikacje.



Wszystko pokazane jest subtelnie. Dramaturgia kolejnych wydarzeń jest umiejętnie oddawana dzięki znakomitemu scenariuszowi i jeszcze lepszej reżyserii. Mimo, że był to debiut reżyserski Waldemara Krzystka, poziom umiejętności zaprezentowany w tym filmie jest mistrzowski.

Muzyka jest bardzo niepokojąca, szarpana. Utrzymuje nastrój strachu. Doskonale się sprawdza. Także wielką rolę w tym dziele ma dźwięk. Zaznacza się on szczególnie w ostatnim ujęciu. Kamera się cofa, ostrość zostaje bez zmian, więc pierwszy plan stopniowo się rozmywa i w powietrzu unosi się tylko cisza przerywana tykaniem starego zegara.

Wspaniałe dzieło!
Przyznaję mu znak jakości "KYRTAPS Poleca!".

Symbol "KYRTAPS Poleca!" od 2007 roku przyznaję mało znanym filmom wyróżniającym się pod względem artystycznym. To drugi i ostatni przyznany znak w 2011. Więcej informacji na ten temat znajdziecie tutaj.



W zawieszeniu
reż. Waldemar Krzystek, 1986

Moja ocena: 9 /10

niedziela, 11 grudnia 2011

Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia

W obronie Wujka Boonmee

Piękny to film. Stonowane kino artystyczne. Może zbyt fantastyczne i kolorowe, jak na europejskie rozumienie tego słowa, ale jednak - kino artystyczne, dla nas egzotyczne.

W przeciwieństwie do takich azjatyckich napuszonych gniotów, jak "Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna" kipiąca kiczowatym artyzmem, "Wujaszek Boonme" niczego nie narzuca. Przedstawia jedynie piękną historię przechodzenia człowieka ze świata żywych do świata duchów, sztukę umierania zanurzoną w tradycję buddyjską, powrót do początków, do jaskini życia.



Utrzymana w metafizycznym nastroju opowieść ma charakter kontemplacyjny, lecz czasem delikatnie wybija z rytmu zaskakującą sceną, dziwnym estetycznie motywem lub żartem. Kobieta uprawia seks z sumem, syn bohaterki przychodzi w postaci małpy człekokształtnej. Tu wyczuwam nie tylko wiarę w reinkarnację, ale przede wszystkim wielką pokorę i poczucie tego, jak kruchą istotą jest człowiek, jak mało wyjątkową na tle całej natury oraz jak szybko przemija. Całość naznaczona jest w religią i filozofią buddyjską oraz kulturą tajską.



Otwarte na szereg odczytań jest to dzieło i, jak dla mnie, nieprzygniecione symboliką, lecz delikatnie obrazujące przy jej pomocy. Tradycyjny mnich wyciąga komórkę, ubiera jeansy - trochę żart, trochę symbol, w sumie coś dziwnego i łamiącego schemat stonowanego filmu kontemplacyjnego... cichego filmu ozdobionego licznymi dźwiękami nocnego lasu.

Niestety, nie wszystko tak bardzo mi się podobało. Rusztowanie filmu - scenariusz - zbudowany jest karkołomnie. To zawiła figura retoryczna, której osobiście nie kupiłem. Moim zdaniem, zabiła ona dramaturgię, przez co konstrukcja nie pozwala wyrazić się treści, a widz pozostaje sam z łopatą przekopując się przez całość, rozpaczliwie szukając pomocy w interpretacji (między innymi) zakończenia.


Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia
reż. Apichatpong Weerasethakul, 2010

Moja ocena: 7 /10

piątek, 25 listopada 2011

Nic

Pół filmu.

Ogólnie przyjęta zasada brzmi następująco: najpierw kończymy pisać scenariusz, później kręcimy na jego podstawie film. Niestety, w przypadku dzieła Doroty Kędzierzawskiej, najwidoczniej została ona złamana.



W efekcie czego, powstała bardzo dobra połowa filmu. Pierwsze 50 minut, bo o nich mowa, są  przekonujące. Ciekawie wyreżyserowane, sfotografowane(!) i zagrane. Przemawiają do widza w sposób prosty, ale trafny. Na ekranie są emocje, jest psychologia. Problemy rodzą się powoli, widz krok po kroku zostaje wprowadzony w świat filmowy samemu będąc angażowanym emocjonalnie.



Niestety, po bardzo dobrych pierwszych 50 minutach jest cięcie i komunikat - "nie mamy pomysłów na resztę" albo "sorry, nie zdążyliśmy napisać do końca scenariusza", tudzież "skończył nam się budżet, kończymy w godzinę i 13 minut". I tak robi się czeski film. Każda kolejna scena jest mniej zrozumiała i dopracowana. Kolejne wydarzenia zamykające fabułę i rozwiązujące akcję są napomniane, wypunktowane. Całość nie dość, że zaczyna kuleć, to na dodatek utyka w pewnym miejscu i nie może się skończyć, podczas gdy producent krzyczy "koniec taśmy, idziemy do domu".

Nic
reż. Dorota Kędzierzawska, 1998

Moja ocena: 5 /10

sobota, 5 listopada 2011

Habemus papam - mamy papieża

Papa - papież.

Tytuł tego filmu jest beznadziejny. Po pierwsze, idiotyczny lub wymyślony dla idiotów, którzy nie skojarzą "Habemus papam" i potrzebują dodatkowych objaśnień. Po drugie, przywodzi na myśl obrazy biograficzne o Janie Pawle II, których w ostatnich latach przez nasze kina przewinęło się co najmniej kilka. Nigdy nie zainteresowałbym się tym tytułem, gdybym nie usłyszał, że wyreżyserował go Nanni Moretti.

Do tamtej pory w reżyserii tego pana widziałem tylko "Pokój syna", ale podobał mi się on bardzo, a nawet baardzo, a poza tym czuję gdzieś tam z tyłu głowy, że Moretti jest dobrym materiałem na jednego z moich ulubionych reżyserów. Niestety, jego filmy w Polsce są daleko nieznane. Nie można dorwać ich nigdzie, nawet w Internecie, jeżeli już są, to o tłumaczenia trudno. Mimo wszystko, próbować będę, szczególnie, że po ostatniej premierze kinowej zapału mam sporo.

A jaki jest najnowszy film Morettiego? Jest pomysłowy, zabawny, dobrze dopracowany, świetnie zagrany, napisany, wykonany. Wręcz rewelacyjny!



Po pierwsze, sam pomysł. Nikt z kardynałów nie chce być papieżem, a gdy jeden z nich zostaje wybrany, panikuje i ucieka z Watykanu. To sytuacja wyjściowa dla fabuły i bardzo dobrze obrazująca wszystkie inne pomysły zrealizowane w tym filmie, bo są one właśnie komiczne, ale utrzymane w poważnym tonie, wyglądają w pełni realistycznie, przekonują. Takie właśnie są mistrzostwa świata kardynałów w siatkówkę zorganizowane z nudów, taki jest pomysł na udawanie papieża przez jednego z gwardii. Sama scena ucieczki Ojca Świętego - palce lizać - z rodzynką na cieście - Stuhr klnie po polsku.

Po drugie, sama treść. To nie jest tylko szalona komedyjka dziejąca się w Watykanie. To opowieść o przemijaniu, niespełnieniu, bezsilności, braku wiary w siebie, o zmęczeniu życiem, kruchości istoty ludzkiej, na którą nakłada się ogromny ciężar. To film o problemach pewnego faceta, który w życiu odgrywa taką, a nie inną rolę. Psychologia bohaterów otwarta przed widzami.



Po trzecie, gra aktorska. O kunszcie Michela Piccoli, Jerzego Stuhra oraz Nanniego Morettiego pisać można długo, ja nie będę prawie wcale. Wspomnę tylko, że byli świetni. Jak wszyscy aktorzy w tym filmie - bezbłędnie obsadzeni. Piccoli wręcz podobny z wyglądu zarówno do polskiego papieża, jak i do Benedykta XVI. Kardynałowie również stworzeni do tych ról.

I wreszcie realizm. Połączenie zdjęć archiwalnych, nakręconych pod nie zbliżeń oraz ujęć kręconych w Watykanie specjalnie do filmu dało doskonały efekt. Scenografia, kostiumy dopięły wszystko na ostatni guzik. Wyszło wspaniale.

No, to teraz jak jeszcze napiszę, że końcówka mistrzowska, pójdziecie do kina?
Polecam!



Habemus papam - mamy papieża
reż. Nanni Moretti, 2011

Moja ocena: 8 /10

wtorek, 1 listopada 2011

Zawodowiec

Film z klasą.

Na początku zdradzę, bo po co ukrywać rzeczy, które i tak z tonu mojej recenzji po kilku zdaniach by wyszły, że ten film strasznie mi się spodobał. Przede wszystkim, czysto subiektywnie. Po seansie bez głębszego zastanowienia kliknąłem wysoką (za wysoką) ocenę na filmwebie oraz serduszko (tytuł trafił do ulubionych). Dnia następnego, dzisiaj, rozum doszedł do głosu i ocenę poprawiłem, ale serduszko - rzecz jasna - zostało.

Co ma w sobie takiego ten film, że trafił w mój gust - nie wiem. Na pierwszy rzut oka, to nic specjalnego. Na pewno nie jest oryginalny. Wyprodukowany w 1981 roku całymi garściami, wręcz bezwstydnie czerpie z serii o Jamesie Bondzie, która powstała i zyskała sławę dużo wcześniej. Właściwie główny bohater jest francuskim Bondem. Elegancko ubrany, przystojny, kobieciarz, tajny agent, profesjonalista, najlepszy z najlepszych, wszystkim gra na nosie.



Trochę ma wspólnego ma z "Rambem". Najlepiej wyszkolony człowiek do zadań specjalnych w pewnym momencie buntuje się, staje przeciwko swoim dawnym szefom, wśród których jest jego były dowódca. Ten nauczył go wszystkiego, co wiedział, a teraz uważa, że nikt nie jest w stanie go powstrzymać... Brzmi znajomo, nawet bardzo. Podczas seansu byłem przekonany, że to żywcem wzięte z "Rambo", ale na szczęście dla "Zawodowca" okazało się, że "Rambo" powstał rok później, w 1982 roku. Zaskakujące podobieństwo.

Ogólnie ten film wygląda na starszy, niż jest w istocie. Pewnie to przez nie za dobrze zmontowane specjalne efekty dźwiękowe - mam na myśli odgłosy kopania i uderzania w twarz. Z resztą, i tak pięści zatrzymują się 20 cm przed nosem, a osoba uderzona sztucznie upada. No... może trochę przesadzam.



Więc jakie walory ma to dzieło? Na pewno ma klasę - a to w filmach bardzo cenię. Klasa filmu widoczna jest zawsze już w pierwszych sekundach jego trwania. Klasę filmu można rozpoznać oglądając dosłownie kilka losowo wybranych sekund danego filmu. Klasę (wiem, że się powtarzam, ale nie znam synonimu) "Zawodowca" tym łatwiej było mi dostrzec, gdyż podczas wczorajszego, halloweenowego wieczoru w Kinie Piwnicznym najpierw obejrzeliśmy "Krzyk" - młodzieżowy horror idealny do popkornu z keczupem. Klasy tych dwóch filmów niesamowicie kontrastują ze sobą.

Oto napisy początkowe "Zawodowca":

Przepiękna muzyka Ennio Morricone towarzyszy nam przez cały film. Pojawia się w tle bardzo często doskonale współgrając z obrazem. Odtwórca głównej roli Jean-Paul Belmondo nie tylko gra bardzo dobrze, ale również wygląda, porusza się, ma posturę odpowiadającą charakterologii postaci. Ta zaś naturalnie wpisuje się w wydarzenia będąc ich integralnym elementem. Wszystkie zaskakujące rozegrania fabularne straciłyby na swojej jakości, gdyby postać głównego bohatera została inaczej napisana lub zagrana. Dla mnie to układanka, w której wszystkie puzzle pasują do siebie idealnie. W dodatku bohater - Josselin Beaumont - jest ideowcem gotowym umrzeć za swoje idee. To sprawia, że budzi moją sympatię jako widza, zaczynam mu kibicować i liczyć na to, że uda mu się pokonać chore systemy polityczne, których marionetkami są całkiem dobrzy ludzie.

Akcja chwilami porywa, jest z czego się pośmiać, a po seansie, co wspominać... Bo takich obrazów szybko się nie zapomina, wręcz takie filmy przypominają, jak wiele kino może dać radości.



Zawodowiec
reż. Georges Lautner, 1981

Moja ocena: 7 /10
ULUBIONY

niedziela, 30 października 2011

Shortbus

Fabularne porno.

Sprawnie, umiejętnie, lekką ręką poprowadzona fabuła. W świat bohaterów jesteśmy wprowadzeni za pomocą podświetlanej makiety miasta. Oni żyją gdzieś w tych tekturowych budynkach, ich światło jest jednym z tysiąca świateł. Czasem, co można potraktować jako metaforę, następują skoki napięcia i ono przygasa.



Fabuła jest płynna, atmosfera lekka, całość dosyć przystępna. Wszystko opowiedziane z dużym przymrużeniem oka. Lekko zwariowane, ciut przerysowane, mocno wyzwolone.

Aktorzy amatorscy, ale nie przeszkadzają w odbiorze filmu. Humor rozładowuje ewentualną spinę tudzież obrzydzenie lub oburzenie widzów. Bo...



"Shortbus" balansuje na granicy zwykłego porno, a czasem tę cienką granicę przekracza. Jednak jest tu jakiś sens. W tym wszystkim rozchodzi się o mocno nietypowe - ale jednak - o problemy bohaterów. I wszystko byłoby w porządku, gdyby odważne sceny nie były nadużywane.

Niestety, z czasem przestaje z nich cokolwiek wynikać, treść gdzieś się mocno plącze, staje się niewyraźna, zamotana. Niektóre wątki się urywają, inne banalizują. Nic więc dziwnego, że wszystko sprowadza się do wysłodzonego, do bólu ładnego, mocno kiczowatego zakończenia.



Shortbus
reż. John Cameron Mitchell, 2006

Moja ocena: 4 /10

niedziela, 23 października 2011

Baby są jakieś inne

Baby, ach te baby.

Zachęceni cyckami na plakacie młodzi i starzy, łyse dresy, mądrzy i głupi Polacy gremialnie maszerują do kin na nowy film Marka Koterskiego. Już od pierwszych minut, gdy z ekranu pada pierwsze, klasyczne "kurwa", słyszy się ryk spadającej z foteli młodzieży. Później, gdy bohaterowie filmu jadą, nic się nie dzieje, tylko jadą, nie wysiadają wcale z samochodu, mija godzina, wciąż jadą i gadają, młodzież zasypia i przebudza się tylko na dźwięk ulubionego, staropolskiego słowa. Reasumując - dobrze zareklamowany film, chętnie oglądany w kinach, zbija kokosy, więc przed pójściem na seans najlepiej upewnić się, że na wybraną przez nas godzinę na sali nie będzie prawie nikogo, aby w spokoju móc obejrzeć "Baby".



Sam utwór całkiem niezły. Bohaterowie, choć co prawda nie dojeżdżają do żadnego celu, nic się w nich nie zmienia, nie potrafią spojrzeć z innej perspektywy niż ich, wąska, własna, odrobinę wypaczona, to sama podróż przez rozmowę jest dostatecznie wartościowa, aby na ekran mogły wypłynąć liczne żale samców. A, moim zdaniem, najlepsze w tym wszystkim jest to, że obraz Koterskiego wytyka przywary i dziwaczne zwyczaje kobiet w sposób, który jednocześnie ukazuje ułomności oraz krótkowzroczność przedstawicieli płci, która je wypowiada (mężczyzn).



Całość ogląda się dobrze, bo styl rozmowy bohaterów jest literacki, niezwyczajny. Drugi (Robert Więckiewicz), szczególnie na początku, mówi dokładnie tak, jak Adaś Miauczyński w "Dniu Świra". Pierwszy (Adam Woronowicz) to filozof posiadający nie tylko sporą wiedzę o świecie, ale także własne na jego temat przemyślenia. W efekcie ich dialog to chwilami żywcem wyrwane tematy z podręcznika do psychologii, monologi frustratów oraz żale mężów z kilkunastoletnim doświadczeniem. Ponadto w dziele Koterskiego znajdują się sceny utrzymane w poetyce onirycznej oraz elementy dodające wydarzeniom znaczenia metaforycznego. Zachowania kobiet są mocno przerysowane tak, by potwierdzały teorie, które padają na ich temat w samochodzie.

Całość dla mnie zdecydowanie zabawna, ozdobiona barwnymi teksami i delikatnym, prawie niesłyszanym podkładem z fragmentów utworów Chopina. Film w miarę równy, choć mógłbym wskazać jeden przestój, który w tak skonstruowanej fabule szczególnie daje się odczuć.

Warto zobaczyć.



Baby są jakieś inne
reż. Marek Koterski, 2011

Moja ocena: 6 /10

wtorek, 4 października 2011

Kino piwniczne 2011

Blog to ponoć internetowy pamiętnik, więc - ku pamięci - opowiem, co ostatnio robiłem.

Kilka dni z moich tegorocznych, krótkich wakacji postanowiłem poświęcić na oglądanie filmów. Wreszcie jest czas, ochota i... warunki. Wraz z moim rozrywkowym wujkiem, z którym już w altance oglądaliśmy filmy seriami (Letnie kino szołerkowe 2007), musieliśmy wymyślić coś nowego. Najpierw, pewnego ciepłego wrześniowego wieczora, na białej ścianie jego domu wyświetliliśmy "13. dzielnicę". Ogromny obraz na ścianie, trochę wyżej Wielki Wóz na rozgwieżdżonym niebie i odgłosy walki dobiegające z mocno podkręconych głośników. Było fajnie, ale za zimno, za wilgotno i do tego pełno gapiów przeszkadzających w oglądaniu. Podsumowując, pomysł dobry, ale mało praktyczny, więc kombinowaliśmy dalej.

Drugi pomysł spodobał się nam bardziej - kino w piwnicy!

Wujek niedawno dostał w spadku spore pomieszczenie w piwnicy (5m x 4,5m). Rozpadające się ściany, pełno gnijących jabłek (to był magazyn na owoce) i krata zamiast okna.  Nie zastanawiając się długo, wujek zabrał się do roboty wcielając w życie swoje i moje pomysły. Wstawił okno, wytynkował ściany, na podłodze wyłożył dywany, ustawił meble. Następnie poprowadziliśmy kable, rozstawiliśmy głośniki, pomalowaliśmy ścianę i pospawaliśmy półkę na projektor. Od pięciu dni w naszym kinie oglądamy filmy. Wszyscy wiedzą, że seanse rozpoczynają się o 19.00. Frekwencja jest różna: od 2 do 10 osób. Do tej pory obejrzeliśmy następujące tytuły:

Generał (1998) moja ocena 7/10
Ballada o żołnierzu (1959) moja ocena 7/10
Pokolenie (1954) moja ocena 6/10
Świat się śmieje (1934)  moja ocena 5/10
Cotton Club (1984)  moja ocena 4/10
Bez przebaczenia (1992)  moja ocena 8/10
Droga na Zachód (1961) moja ocena 5/10
Mississippi w ogniu (1988)  moja ocena 7/10
Essential Killing (2010) moja ocena 5/10
Made in Poland (2010) moja ocena 7/10
Przetrwać w Nowym Jorku (1995)  moja ocena 7/10


Niestety, jutro pora rozpoczynać rok akademicki. Czas, aby zajrzeć do kina piwnicznego, będzie (o ile w ogóle będzie) teraz tylko w weekendy. Planujemy z wujkiem cały czas modernizować nasze kino. Na suficie mają się znaleźć wytłoczki po jajkach, na ścianie zainstalować trzeba będzie kaloryfer. Zawsze marzyłem o własnym kinie domowym z prawdziwego zdarzenia :-))

poniedziałek, 26 września 2011

Ślubowanie

Krzyżem wyważając drzwi kościoła.

Pewnemu wieśniakowi zachorował osioł. Pomodlił się on do Iánsan - pogańskiej odpowiedniczki św. Barbary - i obiecał, że jeżeli uzdrowi Ona osła, w dowód dziękczynienia w święto Barbary przyniesie do najbliższego kościoła na własnych plecach samorobotny, wielki drewniany krzyż.



Film rozpoczyna sekwencja, gdy nasz bohater, niczym Jezus na swojej drodze krzyżowej, pokonuje wiele kilometrów, aby w towarzystwie żony dotrzeć do kościoła. Później dramat rozkręca się na dobre. Żona go zdradza, a ksiądz nie zgadza się na wniesienie krzyża do kościoła i zamyka przed nim drzwi. Fabuła staje się tym gęstsza, że człowiek zyskuje poparcie tłumu, a jego osoba wzbudza sensacje ściągając zainteresowanie mediów. Przy okazji okoliczne sklepy robią dobry interes, a w knajpach przyjmuje się zakłady.



Oglądając to dzieło chwilami miałem wrażenie, że mógłby je nakręcić Bunuel. Pod względem stylu przywodzi na myśl jego meksykańskie obrazy. Poza tym, znaleźć można tutaj wiele znakomitych, symbolicznych ujęć, a wszystkie one naturalnie wynikają ferworu akcji. W całym filmie, w zasadzie przed kościołem, wiele się dzieje. Tańczy tłum, żyje ulica i okoliczne knajpy. Pada tutaj dużo słów, dużo tu ludzi i ruchu, a mimo to, łatwo się w tym wszystkim odnaleźć. Kolejne zwroty akcji następują w odpowiednim po sobie czasie, a cała ta sytuacja wyjściowa uruchamia wiele wątków i rozpatrywana jest pod licznymi względami.



Dzieło to wyraziste, dosadne i nie tak dosłowne, jakby mogło się wydawać. Sympatyzuje nieco z bohaterem, ale pozwala widzowi samodzielnie ocenić wydarzenia. Pomysł na wyjściową sytuację dramaturgiczną dosyć oryginalny, wykonanie czysto techniczne dobre.

Film wyróżniam znakiem jakości "KYRTAPS Poleca!".

Znak jakości "KYRTAPS Poleca!" od 2007 roku przyznaję mało znanym filmom wyróżniającym się pod względem artystycznym. To pierwszy przyznany znak w tym roku. Więcej informacji na ten temat znajdziecie tutaj.



Ślubowanie
reż. Anselmo Duarte, 1962

Moja ocena: 9 /10

niedziela, 25 września 2011

13 Tzameti

Dawno nie widziałem tak dobrego thrillera. W zasadzie nie przypominam sobie innego, nazwijmy to nowego tytułu, który jednocześnie znakomicie trzymał w napięciu, był tajemniczy oraz wiarygodny psychologicznie i realistyczny.



My - jako widzowie - wiemy dokładnie tyle, ile bohater. Towarzyszymy mu, kroczymy idąc za kolejnymi wskazówkami znalezionymi w kopercie. Jest do zarobienia duża kasa, interes nielegalny. Trzeba coś dostarczyć komuś, może chodzi o jakieś prochy?

Wreszcie dowiadujemy się, po co dotarliśmy do celu... ale teraz nie można się już wycofać, jest na to za późno. I tu dopiero zaczyna się walka z samym sobą, tu rodzą się trudne pytania.



Ciekawe czarno-białe zdjęcia z małą głębią ostrości, zmęczone twarze starych biznesmenów-mafiozów i pot spływający po policzkach.

Bardzo ciekawa propozycja z filmografii pewnego gruzińskiego reżysera. Nic wielkiego, ale warto zobaczyć.



13 Tzameti
reż. Géla Babluani, 2005

Moja ocena: 7 /10

Zdobyć Woodstock

Bardzo historyjkowy to film, wciśnięty w standardowe ramy hollywoodzkiej opowieści. Wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Akcja osadzona na jednym bohaterze, jego rodzinie, życiu i problemach w małym miasteczku. Determinacja, inteligencja, kreatywność i, wreszcie, chęć zmian sprawiają, że mały, szary człowiek potrafi dokonać wielkich rzeczy. Od zera do bohatera, bo, to w jego zadupiu, odbywa się wielki festiwal wolności, młodości, szaleństwa i muzyki.



Są drętwe, podsumowująco-moralizatorskie gadki, jest standardowe zakończenie. Są wydarzenia, które wnoszą nowe doświadczenia do życia bohaterów i przy okazji festwalu, ojciec spędza czas z synem, syn poznaje matkę i takie tam farmazony, obleśnie słodkie i nikomu niepotrzebne do szczęścia.

Jednak, mimo sztampowych rozwiązań scenariuszowych i historii bez polotu, film mi się podobał. Jest przystępny, lekki i interesujący. Parę razy się zaśmiałem, historia jest żywa i rozwija się we właściwym tempie.



Mnie osobiście zaciekawił sam temat - festiwal Woodstock z 1969 roku. To ze względu na niego, sięgnąłem po ten tytuł. Uważam, że film ciekawie ukazał ten fenomen, to zjawisko, jak również wartości, które głosili zebrani na nim młodzi ludzie. Ponadto, już po seansie, oglądając zdjęcia z prawdziwego Woodstocku '69, uznałem, iż film realistycznie odtwarza jak to wszystko wtedy wyglądało. Dla zainteresowanych, zdjęcia dostępne są tutaj.

Seans przyjemny. Film niezły. Dla zainteresowanych tematem godny uwagi.



Zdobyć Woodstock
reż. Ang Lee, 2009

Moja ocena: 6 /10

piątek, 23 września 2011

Vera Drake

Jak w zwyczaju mam to robić, zaczynam recenzję od tego, co jako pierwsze rzuciło mi się w oczy. Tym razem było to połączenie ciepłego światła, kolorowej, pstrokatej scenografii i uśmiechu głównej bohaterki. Tworzy ono przyjazny nastrój i nadaje lekkość opowieści, która do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych nie należy. Do tego, wokół głównej bohaterki, potęguje aurę dobroci oraz niewinności.



Wszyscy aktorzy zagrali koncertowo. Ich zachowania przekonywały i wynikały wyłącznie z sytuacji na ekranie. Na szczególną pochwałę zasługuje Imelda Staunton, która wcieliła się w tytułową bohaterkę - klasa sama w sobie, bez dwóch zdań.

Pełnokrwisty i gęsty to dramat. Nie dość, że doskonale napisany, poruszający arcyciekawy i kontrowersyjny temat, to jeszcze chwyta go z właściwej strony i przedstawia posługując się w sam raz uszytą historią. Ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że gdyby choć odrobię coś tu zmienić, zaczęłoby wzbudzać podejrzenia o jednostronność.

Do tego, za co najbardziej trzymałem kciuki, ten film jest właśnie obiektywny. Nie ocenia tego, co pokazuje. Nie wypacza. W tej całej akcji znalazły się zarówno osoby, które potępiały czyny bohaterki, jak i te, które do sytuacji podeszły ze zrozumieniem i empatią. Bo nie wszystko jest czarne albo białe, ale bardziej złożone.

Zabrakło mi tylko pytania do bohaterki, "czy zrobiłabyś to jeszcze raz" lub "czy będziesz to robić dalej". Wielkie pytania, wielkie dylematy moralne.

Psychologia postaci bogata i wyłożona w stronę widza. Nawiązujemy z bohaterami kontakt, poznajemy ich dość dobrze, dzięki czemu z seansu narodzić się mogą jakieś emocje przed ekranem.

Mike Leigh świetnym reżyserem jest, a to rodzaj kina, w którym czuje się najlepiej, zatem dziwić nie powinno, iż wyszedł po prostu bardzo dobry film.



Vera Drake
reż. Mike Leigh, 2004

Moja ocena: 8 /10

czwartek, 22 września 2011

Euforia

Film rosyjski. Jak to z filmami rosyjskimi bywa, ładny dla oka. Do tego koledzy filmowcy zza wschodniej granicy zdążyli nas przyzwyczaić. Zdjęcia, jak przed sensem można było się spodziewać (i rączki zacierać), doskonale skadrowane.

Sam świat filmowy znakomicie prezentuje się na ekranie. Wielka, pusta przestrzeń. Step. Wokoło niczego nie ma. Ani lekarza, ani straży pożarnej - najbliższa cywilizacja w odległości kilku godzin drogi. Tylko trawa, less, wąwozy i rzeka Don. Cisza, pustka i hulający wiatr.



W zasadzie, postaci wraz ze swoimi problemami zostały wrzucone na wielką otwartą przestrzeń. Tylko wielka scena i aktorzy, nic więcej... Ta sceneria aż prosi się o gęsty dramat psychologiczny!

Ale niestety, w "Euforii" nie ma czego oglądać. Postaci są papierowe. Krzątają się po łące, siedzą myślą, chodzą to tu, to tam, bo coś ich gryzie. My wszystko obserwujemy z daleka, na podkładzie melodyjnej muzyki ze wschodem lub zachodem słońca w tle. Ładnie miało być, jest, ale co dalej...



Z tej historii właściwie nic nie wynika, całość można streścić w dwóch zdaniach. Prostacka dramaturgia, utarty schemat i brak istotnych treści. Nawet samemu nic wyciągnąć nie można, bo wszystko pokazane było nam z daleka, zagłębić się w to wszystko nie ma jak.

Lubię filmy z małą ilością dialogów. Reżyser powinien przede wszystkim opowiadać obrazem, nie tylko słowem. Tutaj dialogów nie było prawie wcale, a reżyserskiej finezji jeszcze mniej.

Dlatego, koniec końców, przychodzi nam oglądać płynącą sobie bez celu zakochaną parę oraz miotającego się z lewej nogi na prawą, mocno nawalonego cały film męża zdradzającej żony. Do tego rzeka, trawa, less, niebo i dwie stare chaty na środku niczego - ot, cała "Euforia".



Euforia
reż. Iwan Wyrypajew, 2006

Moja ocena: 4 /10

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Idź i patrz

…bo od dzieci wszystko się zaczyna(?)

Jeden z najlepszych filmów wojennych, jakie dane mi było obejrzeć. Na pewno najlepszy film o II wojnie światowej.



Sprytnie opowiedziana historia: Jest młody bohater, który zaciąga się do armii. Jest też narracja subiektywna, która pozwala widzowi towarzyszyć bohaterowi - nastoletniemu Florji.

Razem z nim poznajemy szeroki wachlarz typowych wydarzeń dla tamtych strasznych czasów i tamtego, spowitego mgłami, pełnego mokradeł i biednych wiosek, miejsca. Bohater obłąkany, sparaliżowany strachem i tym, co zobaczył, błąka się po polu działań wojennych. Dzięki temu razem z nim obserwujemy nabór młodych mężczyzn do wojska, oddział i jego życie wewnętrzne, ludobójstwa, hulanki i swawole w niemieckich szeregach, sąd, egzekucje, gwałty, a także ostatnie gesty pomocy bliźniemu. Widać tu jak na talerzu bezradność, rozpacz, strach, bezwzględność, cierpienie.



Po bombardowaniu również i my nie słyszymy. Odłamki skał i gleba leci prosto w nas. Wpadamy w szaleńczy szał wraz z głównym bohaterem. Widać krew i ciała leżące pod stodołą.

Bardzo mocne to kino. Tylko i wyłącznie dla osób o mocnych nerwach. Wielu pewnie ten film śni się po nocach, ale to raczej normalne, w końcu to wojna, a trudno, aby obraz wojny nie wrył się głęboko w pamięci. W końcu to nie Szeregowiec Ryan.

Wielkie wrażenie zrobiła na mnie kreacja aktorska młodziutkiego Alekseya Kravchenko. Na jego twarzy było widać wszystko to, co zobaczył na wojnie. Stopniowo, wraz z rozwojem akcji, pojawiały się tam zmarszczki, mięśnie się napinały, usta zaciskały. Oczy mówiły wszystko. Słów nie trzeba było – to uwielbiam.

Ponadto moją uwagę zwróciła rola karabinu naszego bohatera. Ten symbol męskości, gotowości do walki znalazł się u boku niewinnego dziecka. Wiele razy Florja groził bronią różnym ludziom, wiele razy próbował ją odbezpieczyć, ale jedyne strzały oddał na samym końcu.



Jeżeli na coś miałbym ponarzekać, to tym czymś będzie sama końcówka. Film trochę był przeciągany, nie mógł się skończyć – takie odniosłem wrażenie. Nie jestem Elem Klimowem, ale ja bym dał strzał do obrazu, wyraz twarzy bohatera i koniec. Te archiwalne zdjęcia trochę przeciągały całość, szalony mastershot w lesie też był, moim zdaniem, zbędny. To jakby gloryfikacja radzieckiej armii była. A sam pomysł z tym, że od dzieci wszystko się zaczyna i zdjęcie małego Hitlera… hym… Chciałoby się cofnąć czas, ale że co? Chyba nie zrozumiałem. Tego się trzymam.

Doskonałe zdjęcia, świetny dźwięk, kapitalna reżyseria. Szczególnie jedna scena mnie powaliła. Florja znajduje bandaż i owija nim swój karabin. Dla mnie rewelacja!



Idź i patrz
reż. Elem Klimow, 1985

Moja ocena: 10 /10

Puk, puk.

Daję znak życia - tak, tak, wciąż żyję i mam się dobrze.

Od lutego niczego nie oglądałem, bo a to bardzo intensywny i krótki semestr na studiach. A to od Wielkanocy praktycznie już sesja. Kilka tygodni ćwiczeń terenowych, później ćwiczenia w górach, następnie zaliczenia z drugiego kierunku i oto mam wakacje... i pracę sezonową. Mam nadzieję, że coś uda mi się obejrzeć.

W tym czasie starałem się śledzić najważniejsze wydarzenia ze świata kina - Cannes, Gdynia i takie tam. Mimo wszystko, raczej jestem do tyłu ze wszystkimi informacjami i premierami.

Pozdrawiam wszystkich, pytam co u Was i już wklejam recenzję.

poniedziałek, 21 lutego 2011

61. Festiwal Filmowy w Berlinie

Jestem trochę opóźniony, gdyż zbyt często wiadomość filmowych nie czytam i dopiero dzisiaj sprawdziłem, kto wygrał w Berlinie.

Ku wielkiej mojej radości, nasz ulubieniec - Bela Tarr - otrzymał za swój nowy film wiele prestiżowych nagród. Przede wszystkim cieszącą się moim ogromnym szacunkiem FIPRESCI w kategorii Najlepszy film. Ponadto zgarnął Srebrnego Niedźwiedzia. Gratulacje. Filmu "A Torinói ló" już nie mogę się doczekać.

Dodatkowo cieszę się, że na liście nagrodzonych znalazły się polskie nazwiska.

Las

Polskie „Valhalla Rising”. Nie, nie. Nie ma tu Wikingów, nikogo nikt nie morduje, nikt Ameryki nie odkrywa. To film podobny pod względem charakteru, nie fabuły.

Bo to także jest jedna wielka metafora. Dzieło otwarte na różne interpretacje. Kino kontemplacyjne pozwalające widzom smakować przepięknych zdjęć jak zwykle świetnego Adama Sikory, wsłuchiwać się w doskonale dobrane i zmontowane dźwięki oraz rozmyślać, rozmyślać, zagłębiać się w symbolikę.



Ojciec syna prowadzi przez las, syn ojcowi jest podporą w ostatnich dniach jego życia. Brak słów - same obrazy, gesty, spojrzenia i... emocje! Doskonale uchwycona więź między bohaterami, wzajemna miłość i troska.

Dzieło nietypowe. W wielu recenzjach i komentarzach spotykam się ze zdziwieniem, że na tak niecodzienny film zgodzili się producenci, że dali Dumale wolną rękę i całkowitą swobodę artystyczną. Czy to aż takie dziwne? Widocznie u nas tak.



Moje oczekiwania wobec tego obrazu były spore, ale zostały w pełni zaspokojone. Skrajnie nieprzystępne to kino, kierowane tylko dla wąskiego grona odbiorców... skrajnie nieprzystępne, ale jednocześnie niesamowicie piękne, w które kto się zanurzy, zyskać może niezapomniane doznania duchowe i estetyczne.

Skoro już nawiązałem do poprzedniej mojej recenzji, to odpowiem na pytanie - „Valhalla Rising” czy “Las”? To kwestia indywidualna. Mi bliższy jest facet z kijem w polskim lesie, niż Wiking z mieczem na szkockich wzgórzach. Tym bardziej, że u Dumały dłużyzny nie są puste, a ewentualne porównania do Tarkowskiego lub Tarra, moim zdaniem, trafione, a podobieństwa wyraźne.

„Las” bardzo mi się podobał. Piękny film.



Las
reż. Piotr Dumała, 2009

Moja ocena: 8 /10

piątek, 18 lutego 2011

Valhalla Rising

Początek filmu oceniam na 1 /10. Głównie ze względu na liczne drastyczne sceny, które budzą mój stanowczy sprzeciw.

Wiem, że to plemiona pierwotne, że tak było w rzeczywistości, ale to nie powód, by pokazywać je dzisiejszemu widzowi. Może film miał być realistyczny, lecz realizm to nie wypadające na ziemię flaki, ale wiarygodność w ukazywaniu świata, wydarzeń oraz psychologii postaci.

Uważam, że nie można takich rzeczy pokazywać, gdyż to niszczy u widzów wrażliwość i poczucie piękna. Emanuje z ekranu agresją, bezwzględnością i zabija czułość na cudze cierpienie.



Rozumiem, że to film dla dojrzałych, dorosłych i ukształtowanych widzów, nie dla dzieci, ale nie tylko dzieci są podatne na oddziaływanie tego typu obrazów. Wydaje mi się, że nawet, jeśli rozumowo wyprzemy to, co zobaczyliśmy, ono zostaje w naszej podświadomości i wpływa na naszą wrażliwość i delikatność. A osobiście uważam, że zadanie sztuki jest z goła inne. Powinna ona budować i umacniać w nas poczucie piękna oraz naszą wrażliwość na innych ludzi, ich problemy i cierpienie.

Ponadto, początek budzi mój sprzeciw, gdyż mam wrażenie, iż początkowe drastyczne sceny miały za zadanie jedynie zszokować, wzbudzić kontrowersje i wywołać, tak potrzebny temu filmowi, rozgłos. Początek przecież jedynie naświetla pewną sytuację wyjściową dla dalszych wydarzeń. A owe zapoznanie się widza z konkretnymi faktami, z ze specyfiką świata filmowego, z tłem historycznym oraz rysami bohaterów mogło nastąpić w różnoraki sposób.

Bo czym się różni dobry reżyser od złego reżysera? Zły reżyser pokazuje wyrywanie flaków i rozłupywanie czaszek. Dobry reżyser potrafi powiedzieć to samo sugerując i używają metafor. No, ale często złemu reżyserowi zależy również na fanach „Piły”, na rozgłosie oraz tym, by jego film był fajny. A jak krew tryska, to zdaniem niektórych jest fajnie.

Dla mnie wzorcowym przykładem tak rozumianej dobrej reżyserii jest krótki fragment nagrodzonego znakiem jakości „KYRTAPS Poleca!” filmu „PieniądzRoberta Bressona z 1983 roku. Do obejrzenia poniżej.


Wzbudzona kawa w filiżance mówi więcej, niż jakakolwiek ekspresja aktorska, więcej niż słowa, czy samo uderzenie w twarz. Tyle w tym emocji! Gdyby któryś z reżyserów w taki sposób pokazywał mordowanie, to byłby piękny spektakl... a tak, latają głowy i pękają czaszki, a widz zamyka oczy... chyba, że jest nieczuły, że okrutne widoki go nie ruszają lub nawet podniecają i bawią.

Jednak Nicolas Winding Refn nie jest z pewnością złym reżyserem, bo w dalszej części filmu udowadnia, że z wyczuciem coś powiedzieć również potrafi, że niepotrzebna mu dosłowność, że potrafi sprawnie posługiwać się filmowymi środkami wyrazu. Tym bardziej ganię ten film za jego brutalny początek. Może nie jakoś rewelacyjnie i niezbyt twórczo NWR to robi, ale widać, że potrafi i w ten sposób oszczędza widzom rozlewu krwi.

Ale do rzeczy, już nie czepiając się brutalności i obrzydliwości. Sam film jest bardzo ciekawy i nietypowy. Niemal pozbawiony słów. Posiada sporo wymieszanych ze sobą symboli oraz metafor.

Tak zastanawiając się nad własną interpretacją doszedłem do wniosku, że to wszystko jest mało konkretne i strasznie otwarte na szereg odczytań. To widz, nie twórca, nadaje treść filmowi.

Dla mnie najistotniejsza była sama postać Jednookiego. Jego błądzenie, podróż inicjacyjna, szukanie w życiu właściwej „drogi do domu”. Ostatecznie okazał się on zwycięzcą. Znalazł drogę i poszedł nią.

To dzieło surowe, nieźle sfotografowane. Ale chyba twórcy trochę zabrakło doświadczenia w tworzeniu takiego typu kina. Jest tu dużo pustych dłużyzn, które nie wypełnia reżyser. On się odsuwa i zostawia miejsce dla widzów. Sam nie ma wiele do powiedzenia. Ogranicza się do jak najlepszego realizowania fabuły, prostej historii. Ma nadzieję zahipnotyzować widza, wciągnąć do swojego świata i w ten sposób na niego podziałać.

Czy się to udaje? Zależy indywidualnie od widza.



Valhalla Rising
reż. Nicolas Winding Refn, 2009

Moja ocena: 7/10

Bronson

Zalety. Przede wszystkim narracja. Subiektywna, doskonale pasuje do opowiadanej historii. Bohater przedstawia swoje losy: widzom – siedząc prosto przed kamerą i patrząc w nią; wymyślonej publiczności – przed którą daje show spełniając swoje marzenie; także jako głos z offu.



Właśnie głównie dzięki narracji, początek jest bardzo dynamiczny i przyciągający uwagę. Fabuła rozwija się szybko i, jak na film biograficzny, zaskakująco dużo się w niej dzieje. Nie dowiadujemy się zbędnych pierdoł, tylko kluczowe fakty ważne dla dalszych wydarzeń.

I wreszcie przechodzimy do spektaklu przemocy. Bohater z lania po mordach próbuje uczynić sztukę i zasłynąć w tej dziedzinie jako mistrz. Tylko w pewnym momencie, zaczynamy z nim sympatyzować. To bezwzględny morderca, zero moralne, człowiek szalony, a zostaje pokazany jako fajny kolo. Taki drugi Rambo, który z gracją leje pięciu policjantów w pojedynkę. Z tym, że Rambo walczył w dobrej wierze, przeciw niesprawiedliwości. Mordując walczył o życie. Bronson po prostu się bawi w zabijanie. Przez to życie ludzkie w tym filmie sprowadzone jest do tej samej roli, co w grze komputerowej, a mordowani policjanci to nie istoty ludzkie, ale anonimowe, ruchome cele.



Wszystko przez to, że film przedstawia zawężony obraz świata. Pomija moralny aspekt kolejnych wydarzeń. Jest strasznie ubogi psychologicznie. Zauważcie, że nie ma tu w ogóle emocji bohaterów. Bronson to robocop, który nie czuje bólu ani żadnych uczuć. Czasem tylko się głupkowato uśmiechnie. Pozostali bohaterowie też są sztuczni, przybierają tylko określone pozy. Nawet psychologia bibliotekarza, który został zakładnikiem Bronsona w jego celi, ogranicza się do zmarszczenia czoła... W końcu to fajny film o fajowskim gościu, co ładnie lal w mordę, więc tu nie ma czasu na takie pierdoły. Musi być akcja.

Wiem, że spłycam, bo w końcu, abstrahując o jakości i głębokości obserwacji, to studium psychiki wariata z całym podłożem, które sprawiło, że Michael Peterson stał się Bronsonem. Z tym, że ja tego nie kupuję.



Bronson
reż. Nicolas Winding Refn, 2008

Moja ocena: 6 /10

wtorek, 15 lutego 2011

Z kronikarskiego obowiązku 3

Filadelfijska opowieść, reż. George Cukor, 1940
Wyższe sfery rozgrywają swoje miłosne gierki. Całość porządnie napisana i zrobiona, ale do bólu przewidywalna i w wielu miejscach kapiąca lukrem.
5 /10

Gilda, reż. Charles Vidor, 1946
Ckliwa historyjka miłosna z wątkiem kryminalnym. Dobrze wykonana.
5 /10

Piętro wyżej, reż. Leon Trystan, 1937
Pełen zabawnych scen i zwariowanych bohaterów. Oparty na kilku ciekawy solidnych fundamentach fabularnych. Jednak nie wychodzi poza sytuacje komiczne.
6 /10

Świnki, reż. Robert Gliński, 2009
Temat interesujący i chyba nigdy wcześniej nie poruszany w polskim kinie. Fabuła rozwija się logicznie i ciekawie, ale później utyka w pewnym miejscu oraz do końca nie przekonuje.
5 /10

Dzień, w którym umrę, reż. Grzegorz Lipiec, 2004
Świeży, szczery, punkowy. Zrealizowany z polotem, wyraża dość głębokie i ciekawie podane treści.
8 /10

Święty interes, reż. Maciej Wojtyszko, 2010
Pozytywne zaskoczenie. Zabawny, ale przede wszystkim nie taki głupi, jak można było się spodziewać. Zaskakująco trudne tematy poruszono, jak na obraz w takim lekkim stylu przystosowanym dla szerokiego grona odbiorców.
6 /10

Krzyż walecznych, reż. Kazimierz Kutz, 1958
Napisany lekkim piórem. Bogaty w celne obserwacje. Świetny. Debiut-marzenie.
8 /10

poniedziałek, 14 lutego 2011

Seanse powtórkowe

Arizona Dream, reż. Emir Kusturica, 1993
Film nietypowy, ładny, oryginalny, lecz mętna treść, częściowo nadmuchiwana.
7 /10

Underground, reż. Emir Kusturica, 1995
Historia kraju opowiedziana w pięknym i zwariowanym filmie, który aż kipi pomysłami, genialną reżyserią, fantastyczną muzyką. Pierwszorzędna dramaturgia.
10 /10

Czarny kot, biały kot, reż. Emir Kusturica, 1998
Film pomysłowy, zwariowany, oryginalny, ale o niczym konkretnym. Trochę Emir już tutaj zaczyna odcinać kupony od swojej marki i uznanego stylu.
7 /10

Diabelska edukacja, reż. Janusz Majewski, 1995
Piękne zdjęcia. Proste, pomysłowe. Bardzo dobre.
8 /10

Stalker, reż. Andriej Tarkowski, 1979
Już takiego wielkiego wrażenia nie robi jak za pierwszym, drugim i trzecim razem (pewnie dlatego, że znam go na pamięć), ale i tak pozostaje najlepszym filmem, jaki w życiu widziałem.
10 /10

sobota, 12 lutego 2011

Cena strachu




Niesamowity film!

Początkowo zupełnie niepozorny. Stopniowo zanurza widza w swój świat. Emanuje tropikalnym upałem. Naświetla życiową sytuację bohaterów, która stanie się kontekstem dla późniejszych wydarzeń. Powoli obnaża charakter oraz światopogląd postaci, a także ich wzajemne relacje, które dość szybko ulegają zmianie.

Wreszcie przechodzi do meritum. W sposób przekonujący ukazuje przerażającą prawdę, do czego zdolny jest człowiek, aby się wzbogacić. Nie dba o własne zdrowie i życie, ryzykuje je. Za nic ma przyjaźnie, znajomości i normy moralne. Jest zdolny do strasznych czynów, jeśli coś stanie na jego drodze.

Cała ta treść ubrana w znakomicie wymyśloną i napisaną, trzymającą w napięciu, dynamiczną historię.

Wielkie to kino, wspaniałe dzieło.
Dla mnie rewelacja.
Polecam.
















Cena strachu / Le Salaire de la peur
reż. Henri-Georges Clouzot, 1953

Moja ocena: 9/10