niedziela, 22 kwietnia 2012

Maraton tańca

Poszły konie po betonie

Obiektywnie wysoko ocenić go nie mogę, jak niestety prawie każdy nowy polski film ostatnich lat, jednak moja wielka sympatia dla rodzimego kina pozwala cieszyć się każdą taką produkcją. Przy okazji nich, mimo ich pewnych niedoróbek, aż chce się pisać pochwały... więc zaczynam.

I w tym momencie pisania tej recenzji całkowicie się zaciąłem. Znaleźć miałem jakieś superlatywy tego filmu, pojedyncze ujęcia dla których warto sięgnąć po ten tytuł. Miałem uzasadnić, dlaczego oglądało mi się go przyjemnie, dlaczego jest on coś wart. Jednak, w miarę zastanawiania się nad tym, wynajdywałem co raz to nowe wady, zwracałem uwagę na co raz więcej elementów, które stoją na słabym poziomie. Ostatecznie doszedłem do tego, że mi najbardziej podobały się często niezwykle trafne i umiejętnie przemycone obserwacje przedstawionej społeczności oraz pojedyncze zabawne ujęcia. Chłopi z kuflem w dłoni modlą się, by po słowie "Amen" szybko zamoczyć usta w złocistym trunku... albo... no, właśnie, już mi wypadły z głowy... ale jeszcze parę razy podczas seansu się uśmiechnąłem. A poza tym...



Pierwsze skojarzenie - "Czyż nie dobija się koni?" z 1969 roku. I słusznie, w "Maratonie tańca" główny motyw jest ten sam, ewidentnie zapożyczony z filmu Pollacka, jednak jedynie stanowi on tło dla innych wydarzeń. Na pierwszym planie nie obserwujemy samego konkursu, ale to, co dzieje się wokół tytułowego maratonu oraz za jego kulisami. Mamy tu więc typowo wiejski festyn. Zaproszona gwiazdeczka olewa publiczność i śpiewa z playbacku, kilka osób ma radochę i buja się na prawo i lewo w rytm muzyki, inni piją piwo i oglądają wszystko z boku.

Główną treścią nie są obserwacje życia małego miasteczka, ale jego bohaterowie. Rodzące się nowe i odżywające stare konflikty, są marzenia o wielkiej wygranej, większe lub mniejsze problemy natury osobistej. Do tego przekręt związany z okrągłą sumką pieniędzy, porachunki gangsterskie i jedna scena rozbierana.


Niedoróbki są typowe dla średniej jakości polskiej produkcji. Tu nie zgadzają się ujęcia, ich kolejność, oświetlenie kadrów, tam coś zgrzyta w autentyczności, w porze dnia albo w dźwięku. Jeżeli chodzi o scenariusz, to wszystko przyjąłem, co mi podano, ale nadprzyrodzone moce, anioły i inne takie za bardzo nie pasowały, o braku wiarygodnej psychologii postaci i co najmniej ciekawych relacjach przyczynowo-skutkowych nie wspominając. O głębszym sensie tego wszystkiego, też nie.

Ogólnie całość oglądało się dosyć przyjemnie. Jeżeli ktoś - tak jak ja - lubi obcować z wątpliwej jakości nowym polskim kinem, wyłowić może dla siebie także kilka celnych ujęć oraz scen, które prawdopodobnie zaraz po seansie ulegną zapomnieniu... jak i cały film.


Maraton tańca
reż. Magdalena Łazarkiewicz, 2010

Moja ocena: 3 /10

piątek, 6 kwietnia 2012

Drive

Zderzenie dwóch filmowych światów

Za Nicolasem Windingiem Refnem nie przepadam, ale w tym miejscu oddać muszę należne mu pochwały, na które najnowszym dziełem sobie w pełni zasłużył. Nicolas posiada doskonały warsztat, ba... nazwać to mogę śmiało talentem połączonym z wyczuciem.

Najbardziej podobały mi się - czego nietrudno się domyślić - ciche sceny pełne znaczących spojrzeń i gestów. On patrzy na nią, delikatny uśmiech, cisza i wszystko jasne. Między bohaterami w pewnym momencie iskrzy, interakcja jest niesamowita, a jeszcze lepsze to, jak została przekazana na ekranie. Nawet skojarzyło mi się to z filmem "Rocky", a to już coś. Pojedyncze dźwięki, odpowiednio dobrane oświetlenie, scenografia i znakomicie poprowadzeni aktorzy. Aż chce się oglądać!



Film ten ma styl i klasę dzięki tempu, nastrojowi, gracji, z jaką został wykonany. Niestety, jest celowo taki, a nie inny, i - jak na mój gust - po prostu zepsuty. Co z tego, że na ekranie rodzi się wielka wartość emocjonalna, skoro za chwilę bohater wsiada do wozu i odbywa pościg. W nim gubi przeciwnika zaciągając ręczny przy 200 km/h i następnie jadąc 130 km/h na wstecznym - tandeta. Dalej już krew leje się strumieniami, materac chroni przed strzałami z pistoletu, a wszystko jest mocno (i na siłę) wydarte ze wszystkich możliwych konwencji, a do tego przerysowane osiągając poziom niesmaczności i nieestetyczności.

Cichy i prosty film o dobrym sąsiedzie przeplata się z kontrastującym z nim filmem o superkierowcy, który jednym ruchem ręki pokonuje wszystkich złoczyńców miażdżąc im czaszki. Strasznie to szpanerskie i oryginalne do bólu. Zwykła zabawa konwencją, z której nic poza zabawą nie wynika. Sam główny bohater jest taką marionetką w rękach reżysera - biały, czarny, biały, czarny.


Ja całości nie kupuję. Doceniam jednak nowatorskie(?) spojrzenie na tego typu kino - superbohater próbuje się wycofać, a to okazuje się nieoczekiwanie bardzo trudne. Są tam też pewnie jakieś wyrzuty sumienia (należy się ich domyślać). To wszystko niestety wydaje mi się sprowadzać jedynie do zabawy konwencją na poziomie Quentina Tarantino, no... może ciut wyżej.

A treść? Sprowadza się i zamyka w słowach lecącej na zakończenie piosenki... tak na marginesie, bardzo wpadającej w ucho :-)


Drive
reż. Nicolas Winding Refn, 2011

Moja ocena: 6 /10