poniedziałek, 21 lutego 2011

61. Festiwal Filmowy w Berlinie

Jestem trochę opóźniony, gdyż zbyt często wiadomość filmowych nie czytam i dopiero dzisiaj sprawdziłem, kto wygrał w Berlinie.

Ku wielkiej mojej radości, nasz ulubieniec - Bela Tarr - otrzymał za swój nowy film wiele prestiżowych nagród. Przede wszystkim cieszącą się moim ogromnym szacunkiem FIPRESCI w kategorii Najlepszy film. Ponadto zgarnął Srebrnego Niedźwiedzia. Gratulacje. Filmu "A Torinói ló" już nie mogę się doczekać.

Dodatkowo cieszę się, że na liście nagrodzonych znalazły się polskie nazwiska.

Las

Polskie „Valhalla Rising”. Nie, nie. Nie ma tu Wikingów, nikogo nikt nie morduje, nikt Ameryki nie odkrywa. To film podobny pod względem charakteru, nie fabuły.

Bo to także jest jedna wielka metafora. Dzieło otwarte na różne interpretacje. Kino kontemplacyjne pozwalające widzom smakować przepięknych zdjęć jak zwykle świetnego Adama Sikory, wsłuchiwać się w doskonale dobrane i zmontowane dźwięki oraz rozmyślać, rozmyślać, zagłębiać się w symbolikę.



Ojciec syna prowadzi przez las, syn ojcowi jest podporą w ostatnich dniach jego życia. Brak słów - same obrazy, gesty, spojrzenia i... emocje! Doskonale uchwycona więź między bohaterami, wzajemna miłość i troska.

Dzieło nietypowe. W wielu recenzjach i komentarzach spotykam się ze zdziwieniem, że na tak niecodzienny film zgodzili się producenci, że dali Dumale wolną rękę i całkowitą swobodę artystyczną. Czy to aż takie dziwne? Widocznie u nas tak.



Moje oczekiwania wobec tego obrazu były spore, ale zostały w pełni zaspokojone. Skrajnie nieprzystępne to kino, kierowane tylko dla wąskiego grona odbiorców... skrajnie nieprzystępne, ale jednocześnie niesamowicie piękne, w które kto się zanurzy, zyskać może niezapomniane doznania duchowe i estetyczne.

Skoro już nawiązałem do poprzedniej mojej recenzji, to odpowiem na pytanie - „Valhalla Rising” czy “Las”? To kwestia indywidualna. Mi bliższy jest facet z kijem w polskim lesie, niż Wiking z mieczem na szkockich wzgórzach. Tym bardziej, że u Dumały dłużyzny nie są puste, a ewentualne porównania do Tarkowskiego lub Tarra, moim zdaniem, trafione, a podobieństwa wyraźne.

„Las” bardzo mi się podobał. Piękny film.



Las
reż. Piotr Dumała, 2009

Moja ocena: 8 /10

piątek, 18 lutego 2011

Valhalla Rising

Początek filmu oceniam na 1 /10. Głównie ze względu na liczne drastyczne sceny, które budzą mój stanowczy sprzeciw.

Wiem, że to plemiona pierwotne, że tak było w rzeczywistości, ale to nie powód, by pokazywać je dzisiejszemu widzowi. Może film miał być realistyczny, lecz realizm to nie wypadające na ziemię flaki, ale wiarygodność w ukazywaniu świata, wydarzeń oraz psychologii postaci.

Uważam, że nie można takich rzeczy pokazywać, gdyż to niszczy u widzów wrażliwość i poczucie piękna. Emanuje z ekranu agresją, bezwzględnością i zabija czułość na cudze cierpienie.



Rozumiem, że to film dla dojrzałych, dorosłych i ukształtowanych widzów, nie dla dzieci, ale nie tylko dzieci są podatne na oddziaływanie tego typu obrazów. Wydaje mi się, że nawet, jeśli rozumowo wyprzemy to, co zobaczyliśmy, ono zostaje w naszej podświadomości i wpływa na naszą wrażliwość i delikatność. A osobiście uważam, że zadanie sztuki jest z goła inne. Powinna ona budować i umacniać w nas poczucie piękna oraz naszą wrażliwość na innych ludzi, ich problemy i cierpienie.

Ponadto, początek budzi mój sprzeciw, gdyż mam wrażenie, iż początkowe drastyczne sceny miały za zadanie jedynie zszokować, wzbudzić kontrowersje i wywołać, tak potrzebny temu filmowi, rozgłos. Początek przecież jedynie naświetla pewną sytuację wyjściową dla dalszych wydarzeń. A owe zapoznanie się widza z konkretnymi faktami, z ze specyfiką świata filmowego, z tłem historycznym oraz rysami bohaterów mogło nastąpić w różnoraki sposób.

Bo czym się różni dobry reżyser od złego reżysera? Zły reżyser pokazuje wyrywanie flaków i rozłupywanie czaszek. Dobry reżyser potrafi powiedzieć to samo sugerując i używają metafor. No, ale często złemu reżyserowi zależy również na fanach „Piły”, na rozgłosie oraz tym, by jego film był fajny. A jak krew tryska, to zdaniem niektórych jest fajnie.

Dla mnie wzorcowym przykładem tak rozumianej dobrej reżyserii jest krótki fragment nagrodzonego znakiem jakości „KYRTAPS Poleca!” filmu „PieniądzRoberta Bressona z 1983 roku. Do obejrzenia poniżej.


Wzbudzona kawa w filiżance mówi więcej, niż jakakolwiek ekspresja aktorska, więcej niż słowa, czy samo uderzenie w twarz. Tyle w tym emocji! Gdyby któryś z reżyserów w taki sposób pokazywał mordowanie, to byłby piękny spektakl... a tak, latają głowy i pękają czaszki, a widz zamyka oczy... chyba, że jest nieczuły, że okrutne widoki go nie ruszają lub nawet podniecają i bawią.

Jednak Nicolas Winding Refn nie jest z pewnością złym reżyserem, bo w dalszej części filmu udowadnia, że z wyczuciem coś powiedzieć również potrafi, że niepotrzebna mu dosłowność, że potrafi sprawnie posługiwać się filmowymi środkami wyrazu. Tym bardziej ganię ten film za jego brutalny początek. Może nie jakoś rewelacyjnie i niezbyt twórczo NWR to robi, ale widać, że potrafi i w ten sposób oszczędza widzom rozlewu krwi.

Ale do rzeczy, już nie czepiając się brutalności i obrzydliwości. Sam film jest bardzo ciekawy i nietypowy. Niemal pozbawiony słów. Posiada sporo wymieszanych ze sobą symboli oraz metafor.

Tak zastanawiając się nad własną interpretacją doszedłem do wniosku, że to wszystko jest mało konkretne i strasznie otwarte na szereg odczytań. To widz, nie twórca, nadaje treść filmowi.

Dla mnie najistotniejsza była sama postać Jednookiego. Jego błądzenie, podróż inicjacyjna, szukanie w życiu właściwej „drogi do domu”. Ostatecznie okazał się on zwycięzcą. Znalazł drogę i poszedł nią.

To dzieło surowe, nieźle sfotografowane. Ale chyba twórcy trochę zabrakło doświadczenia w tworzeniu takiego typu kina. Jest tu dużo pustych dłużyzn, które nie wypełnia reżyser. On się odsuwa i zostawia miejsce dla widzów. Sam nie ma wiele do powiedzenia. Ogranicza się do jak najlepszego realizowania fabuły, prostej historii. Ma nadzieję zahipnotyzować widza, wciągnąć do swojego świata i w ten sposób na niego podziałać.

Czy się to udaje? Zależy indywidualnie od widza.



Valhalla Rising
reż. Nicolas Winding Refn, 2009

Moja ocena: 7/10

Bronson

Zalety. Przede wszystkim narracja. Subiektywna, doskonale pasuje do opowiadanej historii. Bohater przedstawia swoje losy: widzom – siedząc prosto przed kamerą i patrząc w nią; wymyślonej publiczności – przed którą daje show spełniając swoje marzenie; także jako głos z offu.



Właśnie głównie dzięki narracji, początek jest bardzo dynamiczny i przyciągający uwagę. Fabuła rozwija się szybko i, jak na film biograficzny, zaskakująco dużo się w niej dzieje. Nie dowiadujemy się zbędnych pierdoł, tylko kluczowe fakty ważne dla dalszych wydarzeń.

I wreszcie przechodzimy do spektaklu przemocy. Bohater z lania po mordach próbuje uczynić sztukę i zasłynąć w tej dziedzinie jako mistrz. Tylko w pewnym momencie, zaczynamy z nim sympatyzować. To bezwzględny morderca, zero moralne, człowiek szalony, a zostaje pokazany jako fajny kolo. Taki drugi Rambo, który z gracją leje pięciu policjantów w pojedynkę. Z tym, że Rambo walczył w dobrej wierze, przeciw niesprawiedliwości. Mordując walczył o życie. Bronson po prostu się bawi w zabijanie. Przez to życie ludzkie w tym filmie sprowadzone jest do tej samej roli, co w grze komputerowej, a mordowani policjanci to nie istoty ludzkie, ale anonimowe, ruchome cele.



Wszystko przez to, że film przedstawia zawężony obraz świata. Pomija moralny aspekt kolejnych wydarzeń. Jest strasznie ubogi psychologicznie. Zauważcie, że nie ma tu w ogóle emocji bohaterów. Bronson to robocop, który nie czuje bólu ani żadnych uczuć. Czasem tylko się głupkowato uśmiechnie. Pozostali bohaterowie też są sztuczni, przybierają tylko określone pozy. Nawet psychologia bibliotekarza, który został zakładnikiem Bronsona w jego celi, ogranicza się do zmarszczenia czoła... W końcu to fajny film o fajowskim gościu, co ładnie lal w mordę, więc tu nie ma czasu na takie pierdoły. Musi być akcja.

Wiem, że spłycam, bo w końcu, abstrahując o jakości i głębokości obserwacji, to studium psychiki wariata z całym podłożem, które sprawiło, że Michael Peterson stał się Bronsonem. Z tym, że ja tego nie kupuję.



Bronson
reż. Nicolas Winding Refn, 2008

Moja ocena: 6 /10

wtorek, 15 lutego 2011

Z kronikarskiego obowiązku 3

Filadelfijska opowieść, reż. George Cukor, 1940
Wyższe sfery rozgrywają swoje miłosne gierki. Całość porządnie napisana i zrobiona, ale do bólu przewidywalna i w wielu miejscach kapiąca lukrem.
5 /10

Gilda, reż. Charles Vidor, 1946
Ckliwa historyjka miłosna z wątkiem kryminalnym. Dobrze wykonana.
5 /10

Piętro wyżej, reż. Leon Trystan, 1937
Pełen zabawnych scen i zwariowanych bohaterów. Oparty na kilku ciekawy solidnych fundamentach fabularnych. Jednak nie wychodzi poza sytuacje komiczne.
6 /10

Świnki, reż. Robert Gliński, 2009
Temat interesujący i chyba nigdy wcześniej nie poruszany w polskim kinie. Fabuła rozwija się logicznie i ciekawie, ale później utyka w pewnym miejscu oraz do końca nie przekonuje.
5 /10

Dzień, w którym umrę, reż. Grzegorz Lipiec, 2004
Świeży, szczery, punkowy. Zrealizowany z polotem, wyraża dość głębokie i ciekawie podane treści.
8 /10

Święty interes, reż. Maciej Wojtyszko, 2010
Pozytywne zaskoczenie. Zabawny, ale przede wszystkim nie taki głupi, jak można było się spodziewać. Zaskakująco trudne tematy poruszono, jak na obraz w takim lekkim stylu przystosowanym dla szerokiego grona odbiorców.
6 /10

Krzyż walecznych, reż. Kazimierz Kutz, 1958
Napisany lekkim piórem. Bogaty w celne obserwacje. Świetny. Debiut-marzenie.
8 /10

poniedziałek, 14 lutego 2011

Seanse powtórkowe

Arizona Dream, reż. Emir Kusturica, 1993
Film nietypowy, ładny, oryginalny, lecz mętna treść, częściowo nadmuchiwana.
7 /10

Underground, reż. Emir Kusturica, 1995
Historia kraju opowiedziana w pięknym i zwariowanym filmie, który aż kipi pomysłami, genialną reżyserią, fantastyczną muzyką. Pierwszorzędna dramaturgia.
10 /10

Czarny kot, biały kot, reż. Emir Kusturica, 1998
Film pomysłowy, zwariowany, oryginalny, ale o niczym konkretnym. Trochę Emir już tutaj zaczyna odcinać kupony od swojej marki i uznanego stylu.
7 /10

Diabelska edukacja, reż. Janusz Majewski, 1995
Piękne zdjęcia. Proste, pomysłowe. Bardzo dobre.
8 /10

Stalker, reż. Andriej Tarkowski, 1979
Już takiego wielkiego wrażenia nie robi jak za pierwszym, drugim i trzecim razem (pewnie dlatego, że znam go na pamięć), ale i tak pozostaje najlepszym filmem, jaki w życiu widziałem.
10 /10

sobota, 12 lutego 2011

Cena strachu




Niesamowity film!

Początkowo zupełnie niepozorny. Stopniowo zanurza widza w swój świat. Emanuje tropikalnym upałem. Naświetla życiową sytuację bohaterów, która stanie się kontekstem dla późniejszych wydarzeń. Powoli obnaża charakter oraz światopogląd postaci, a także ich wzajemne relacje, które dość szybko ulegają zmianie.

Wreszcie przechodzi do meritum. W sposób przekonujący ukazuje przerażającą prawdę, do czego zdolny jest człowiek, aby się wzbogacić. Nie dba o własne zdrowie i życie, ryzykuje je. Za nic ma przyjaźnie, znajomości i normy moralne. Jest zdolny do strasznych czynów, jeśli coś stanie na jego drodze.

Cała ta treść ubrana w znakomicie wymyśloną i napisaną, trzymającą w napięciu, dynamiczną historię.

Wielkie to kino, wspaniałe dzieło.
Dla mnie rewelacja.
Polecam.
















Cena strachu / Le Salaire de la peur
reż. Henri-Georges Clouzot, 1953

Moja ocena: 9/10

środa, 9 lutego 2011

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie




Niezwykłej klasy to film. Przywodzi mi na myśl okazałego pawia dumnie stojącego w podniesioną głową i chwalącego się swoim pięknym ogonem. Dystyngowany, pełen gracji i elegancji. Ma poczucie własnej wartości. Pod tym względem porównywalny go chyba jedynie do „Ojca Chrzestnego”.

Trudno nie docenić tego rytmu, wyważenia, nieśpiesznego tempa. Tych ciasnych, krojonych co do centymetra, zdjęć oraz wzniosłej i eleganckiej muzyki. No, i przede wszystkim, wspaniałego kunsztu reżyserskiego widocznego w każdej sekundzie trwania filmu.

Swoim dopracowaniem, warsztatowym perfekcjonizmem popartym pomysłowym stylem powoduje opad szczęki i pełen zachwyt. Olśniewa i onieśmiela.

Jednak nie wolno oglądać go na kolanach. W przeciwnym wypadku umknie nam fakt, iż to tylko bajka o dzielnych kowbojach, którzy prowadzą drętwe gadki z zaciśniętymi zębami, zastraszają się wzajemnie, uganiają za sobą na koniach i czasem strzelają. Nic bardziej sensownego i złożonego.

Wiem, że ładny, wciągający i fajny to film. Tylko ja jestem takim widzem, że gdy się gonią i strzelają, to zupełnie nie interesuje mnie, kto na końcu kogo złapie i zabije, choćby nie wiem jak barwnie zostało to przedstawione. Dla mnie ważne jest to, co z tego gonienia i strzelania wypływa oraz jakie są tego przyczyny.











Pewnego razu na Dzikim Zachodzie / C'era una volta il West
reż. Sergio Leone, 1968

Moja ocena: 7/10

Zapach zielonej papai




Ciekawy, orientalny świat filmowy. Piękny ogród z bujną roślinnością. Tętniący życiem - małymi radościami i smutkami - dom państwa. Mała, 10-letnia dziewczynka. Dobra do szpiku kości, niewinna. Służy państwu. Jest cicha i pokorna.

Wszystko super, ale... to wszystko. Nic więcej w tym filmie nie ma. Tu nic się nie dzieje. Życie się posuwa, czas upływa, a fabularnie w tym filmie nic się nie zmienia.

Film nie podejmuje żadnego konkretnego tematu. Po prostu przedstawia sobie jakiś wycinek filmowej rzeczywistości. Nie stawia tezy, nie ukazuje żadnych konkretnych problemów. Jest jedynie obraz świata oraz ładna historyjka o życiu pewnej dziewczyny. I tyle.

I tak, jak przez pierwsze pół godziny była nadzieja na jakiś głębszy wątek, tak dalej było już tylko czyszczenie butów, podlewanie ogródka, sprzątanie, gotowanie i podawanie do stołu.

Ładny, egzotyczny film o niczym. Reżyserskiej przeciętności czepiać się nie będę.


Zapach zielonej papai / Mui du du xanh
reż. Anh Hung Tran, 1993

Moja ocena: 5/10

wtorek, 8 lutego 2011

Zgadnij, kto przyjdzie na obiad




Świetnie skrojony dramat rozgrywający niemalże w całości w jednym domu. Udział w nim wzięło 8 bohaterów, a każdy z nich był doskonale zarysowany charakterologicznie, każdego zachowania, emocje i poglądy logicznie wypływały z kolejnych wydarzeń i znajdowały się we właściwym miejscu oraz czasie.

Po krótkim wstępie jasno postawiono problem, a następnie umiejętnie rozwijano go fabularnie pod wieloma względami. Mimo małej ilości akcji oraz przewagi dialogów nad obrazowo opowiadanymi scenami, łatwo można się wciągnąć. Wszystko dość klarowne, twardo osadzone w ówczesnej rzeczywistości. Dobrze zagrane, porządnie zrealizowane.

Końcowe patetyczne przemówienie dobrze wpasowane w całość, a dzięki temu nawet zjadliwe. Fototapety zamiast krajobrazów oraz inne tandetne hollywoodzkie sztuczki zostawiają lekki posmak, ale to nie on pozostaje w pamięci po seansie.


Zgadnij, kto przyjdzie na obiad / Guess Who's Coming to Dinner
reż. Stanley Kramer, 1967

Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 7 lutego 2011

Jak spędziłem koniec lata




Piękny, dziki i surowy krajobraz filmowej wyspy Aarczym na Oceanie Arktycznym. Na jego łonie żyje w swoim własnym, małym świecie stary meteorolog od lat dokonujący pomiarów co 3 godziny, 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Pewnego dnia dołącza do niego młody mężczyzna przybyły tam w celach prawie turystycznych, odbywający staż. Buduje się między nimi specyficzna relacja. Jeden twardy, apodyktyczny, drugi niedojrzały, niepotrafiący się odnaleźć. Często ucieka od wszechobecnej ciszy zakładając na uszy słuchawki z głośną muzyką, czasem chowając się do krainy gier komputerowych. Najwyraźniej trudność mu sprawia pozostawanie na dłużej samemu z własnymi myślami.

Nagle nastroje, relacje i sytuację zmienia pewna informacja, która rodzi u młodego samonapędzające się szaleństwo.

Mało słów. Prawie sam obraz, dźwięk i ruch. Budząca emocje widzów, pięknie sfotografowana historia pełna prostoty i wiarygodności psychologicznej. Odrobinę przywodzi na myśl skojarzenia z „Powrotem” A. Zwiagincewa.


Jak spędziłem koniec lata / Kak ya provel etim letom
reż. Aleksei Popogrebsky, 2010

Moja ocena: 8/10

Człowiek, który spadł na ziemię




Niejasna, rozwlekła, fragmentaryczna fabuła. Drobne błędy to tu, to tam. Chwilami nie wiadomo, o co chodzi. Kto jest kim, co tu robi, jakie ma znaczenie dla całego filmu... i czy w ogóle on, a także scena z jego udziałem, ma jakiekolwiek znaczenie, czy wycięcie jej cokolwiek by zmieniło(?!)

Ale czy to wada? Nie wiem. Trudno mi ocenić ten film w miarę obiektywnie. Bo z jednej strony, scenariusz postrzelony i chwilami wręcz zły... z drugiej, wielka oryginalność, magia filmu, u której źródeł leży chyba niestandardowy skrypt.

Ogólnie dzieło jest warte uwagi. Mało w nim słów, dużo obrazów oraz doskonałej muzyki – to lubię, do tego mam słabość.

Całość dosłownie kosmiczna. Spada dziwnie wyglądający gościu na Ziemię, jeździ limuzyną, opatentowuje różne rzeczy, chleje wodę litrami i mdleje jadąc windą. Zupełnie nie jest komunikatywny, a mimo to zakochuje się w nim pewna dziewczyna i rodzi się między nimi dziwaczny romans.

Przebitki rozmaitych wizji bohatera oraz ujęć kosmitów. Niespodziewane przeskoki w czasie – nagle mija wiele lat.

Jedna wielka metafora, której chyba nie należy traktować dosłownie oraz odczytywać scena po scenie. To jedna całość, myśl wyrażoną poprzez medium jakim jest film. Historia jakiegoś gościa, który spadł na ziemię to tylko pretekst, aby coś powiedzieć. Ona sama w sobie zupełnie jest nieważna. Pełni tylko rolę wyrazów, za pomocą których autor formułuje zdanie. Nie należy skupiać się na wyrazach, ale na treści wyrażonej przez to zdanie. Ta wydaje mi się głęboka.


Człowiek, który spadł na ziemię / The Man Who Fell to Earth
reż. Nicolas Roeg, 1976

Moja ocena: 8/10