czwartek, 25 października 2012

Koń turyński

Nietzsche ustami Tarra. Tarr językiem filmu.

Dla dwójki bohaterów Bóg umarł. Nastał nihilizm. Przestali oni doświadczać sacrum. Pozostała dla nich tylko doczesność i materia – ziemniaki na talerzu, drewno w piecu, koc na plecach. Są oni o krok od końca świata. Końca świata nie takiego, jaki znamy ze sztuki masowej – uderzenia meteorytu albo wielkiej powodzi. Koniec świata może tu oznaczać utratę sensu i celu. Bezsensowność, bezwartościowość ludzkich działań, a co za tym idzie, bezsens ludzkiego życia, istnienia tu i teraz, a także brak nadziei na życie po śmierci. Taki stan rzeczy jawi się jako piekło, piekło na ziemi. Cokolwiek bohaterowie nie zrobią i tak będą tkwić w błędnym kole bezsensu, w jednym i tym samym punkcie. 



Od tego nie ma prostej ucieczki. Jedynym ratunkiem wydaje się być wskrzeszenie z martwych Boga. Muszą stworzyć, wymyślić Go na nowo, sprawić by On dla nich zmartwychwstał.  Są jednak zbyt słabi. Nie są w stanie wydobyć z siebie choćby iskrę wiary. Zakończenie piekielnie smutne - nawet żar gaśnie, a los bohaterów sprowadza się do losu ich konia. 


Film trudny w odbiorze. Do bólu ascetyczny, pozbawiony akcji, dialogów, bezkompromisowy. Całość podporządkowana wyłącznie treści. Od pierwszej do ostatniej sekundy przemyślana i skrojona zgodnie z obraną koncepcją. Gra cieni, bez przerwy wiejący porywisty wiatr, smutek na twarzach. Wiele tu miejsca na zadumę, przemyślenia i zanurzenie się w mrocznym świecie "Konia turyńskiego".















Kino najwyższej próby. Sztuka filmowa przez wielkie S. Polecam!

Koń turyński
reż. Béla Tarr, 2011

Moja ocena: 9 /10