wtorek, 25 lutego 2014

Spring Breakers

Podobał mi się. Dlaczego? Odpowiedzi na to pytanie jest tyle, ile elementów wykonania, na których można tutaj zwiesić oko. Oczywiście, nie chodzi mi o odtwórczynie głównych ról.


Ten film jest po prostu świetnie wyreżyserowany. Autor wprost wybornie posługuje się środkami wyrazu sprawiając, że forma idealnie pasuje do treści. Historia utrzymana jest w tej samej konwencji, co styl jej opowiadania i przekładania na ekran.

Mamy tutaj wyborną grę świateł i barw, cieni i półmroków. Przy użyciu różnych filtrów uzyskano efekty różnorodnego rozmazywania lamp. Ich kolor zawsze były doskonale dobrane i dostosowane do charakteru danej sceny oraz wygląd wnętrz, w których rozgrywała się akcja. Kolory ubrań bohaterek również były przemyślane. Za każdym razem  tworzyły spójne kompozycje . Kolory ubrań jednej aktorki pasowały do kolorów ubrań innej i dostosowane były do sceny, kadru oraz tego, w którym jego miejscu dana aktorka się znajdzie!

Film podobnie, jak opowiadana w nim historia jest nico nierealny, oderwany od rzeczywistości, senny, by nie powiedzieć przyćpany. Taka również  jest narracja - często powtarzane te same słowa i sceny, chwilowe wybiegi w przyszłość i powroty do przeszłości. Wszystko jest jak jakaś wizja oderwana od szarej rzeczywistości.

Wspaniale zachowane jest tu wyczucie dobrego smaku. Mimo częstego pokazywania zachowań nieobyczajnych, nie ma tutaj niczego dosadnego, czy dosłownego. Wszystko jest oparte na skojarzeniach, podtekstach, które wystarczą, aby widz dopowiedział sobie całą resztę która tam się dzieje. Wręcz w drugą stronę. W tym filmie sporo jest estetyzacji, poetyzacji brudu, brzydoty, przemocy. Niczym bohaterki żyjące w swoim odrealnionym świecie marzeń, wyobrażeń, patrzymy na to, co się dzieje.

Jest tu także kilka dobrych scen opartych na poetyce kontrastu. Takie są telefoniczne rozmowy, udających przez chwilę grzeczne, dziewczyn z ich rodzicami. Słyszymy je w tle scen hedonistycznej rozpusty zaprzeczającej ich słowom. Moją ulubioną tego typu sceną jest ta przy fortepianie. Dziewczyny w różowych kominiarkach z karabinami w dłoniach tańczą w kółku i śpiewają słodką piosenkę Britney Spears.  



Jednak świetna reżyseria i wykonanie nie wystarczą. Potrzebny jest jeszcze dobry scenariusz, co do którego mam mieszane uczucia. Miałem wrażenie, jakby napisał go ktoś niezdecydowany do końca, co tak naprawdę chce powiedzieć. Miał kilka świetnych pomysłów, ale nie stworzyły one spójnej całości, z której coś by wynikało. W efekcie otrzymujemy doskonale wyglądającą na ekranie historię bez rozwinięcia i zakończenia.

Bohaterki spełniają swoje marzenia o super imprezie i… koniec filmu. Pod wpływem tego, co się wydarza, nic się w nich nie zmienia. Żadna z nich nawet ani odrobinę nie zmądrzała – dwie tylko się przestraszyły i uciekły, a ich wybory nie zostały tutaj szerzej naświetlone. Brakuje tu całkowicie łańcucha przyczynowo-skutkowego, przez co nie jestem przekonany, czy całość ma jakikolwiek sens. Dodatkowo strzałem w kolano jest zupełnie nierealne zakończenie i bezsensowna ostatnia scena. Zupełnie jakby ktoś piszący scenariusz nie wiedział co dalej i skończył całość . Bez ładu, składu, sensu, a już w ogóle bez jakiejkolwiek (choćby poza filmem) ciągłości historii bohaterek.

Mimo to, mi się podobało i zapisało się w pamięci. Film jest wyrazisty, ciekawie zrobiony, zawiera kilka fajnych pomysłów. Szkoda, że nad sensem przedstawionej w nim historii nikt dłużej nie pomyślał. 


Spring Breakers
reż. Harmony Korine, 2012

Moja ocena: 6 /10