piątek, 25 listopada 2011

Nic

Pół filmu.

Ogólnie przyjęta zasada brzmi następująco: najpierw kończymy pisać scenariusz, później kręcimy na jego podstawie film. Niestety, w przypadku dzieła Doroty Kędzierzawskiej, najwidoczniej została ona złamana.



W efekcie czego, powstała bardzo dobra połowa filmu. Pierwsze 50 minut, bo o nich mowa, są  przekonujące. Ciekawie wyreżyserowane, sfotografowane(!) i zagrane. Przemawiają do widza w sposób prosty, ale trafny. Na ekranie są emocje, jest psychologia. Problemy rodzą się powoli, widz krok po kroku zostaje wprowadzony w świat filmowy samemu będąc angażowanym emocjonalnie.



Niestety, po bardzo dobrych pierwszych 50 minutach jest cięcie i komunikat - "nie mamy pomysłów na resztę" albo "sorry, nie zdążyliśmy napisać do końca scenariusza", tudzież "skończył nam się budżet, kończymy w godzinę i 13 minut". I tak robi się czeski film. Każda kolejna scena jest mniej zrozumiała i dopracowana. Kolejne wydarzenia zamykające fabułę i rozwiązujące akcję są napomniane, wypunktowane. Całość nie dość, że zaczyna kuleć, to na dodatek utyka w pewnym miejscu i nie może się skończyć, podczas gdy producent krzyczy "koniec taśmy, idziemy do domu".

Nic
reż. Dorota Kędzierzawska, 1998

Moja ocena: 5 /10

sobota, 5 listopada 2011

Habemus papam - mamy papieża

Papa - papież.

Tytuł tego filmu jest beznadziejny. Po pierwsze, idiotyczny lub wymyślony dla idiotów, którzy nie skojarzą "Habemus papam" i potrzebują dodatkowych objaśnień. Po drugie, przywodzi na myśl obrazy biograficzne o Janie Pawle II, których w ostatnich latach przez nasze kina przewinęło się co najmniej kilka. Nigdy nie zainteresowałbym się tym tytułem, gdybym nie usłyszał, że wyreżyserował go Nanni Moretti.

Do tamtej pory w reżyserii tego pana widziałem tylko "Pokój syna", ale podobał mi się on bardzo, a nawet baardzo, a poza tym czuję gdzieś tam z tyłu głowy, że Moretti jest dobrym materiałem na jednego z moich ulubionych reżyserów. Niestety, jego filmy w Polsce są daleko nieznane. Nie można dorwać ich nigdzie, nawet w Internecie, jeżeli już są, to o tłumaczenia trudno. Mimo wszystko, próbować będę, szczególnie, że po ostatniej premierze kinowej zapału mam sporo.

A jaki jest najnowszy film Morettiego? Jest pomysłowy, zabawny, dobrze dopracowany, świetnie zagrany, napisany, wykonany. Wręcz rewelacyjny!



Po pierwsze, sam pomysł. Nikt z kardynałów nie chce być papieżem, a gdy jeden z nich zostaje wybrany, panikuje i ucieka z Watykanu. To sytuacja wyjściowa dla fabuły i bardzo dobrze obrazująca wszystkie inne pomysły zrealizowane w tym filmie, bo są one właśnie komiczne, ale utrzymane w poważnym tonie, wyglądają w pełni realistycznie, przekonują. Takie właśnie są mistrzostwa świata kardynałów w siatkówkę zorganizowane z nudów, taki jest pomysł na udawanie papieża przez jednego z gwardii. Sama scena ucieczki Ojca Świętego - palce lizać - z rodzynką na cieście - Stuhr klnie po polsku.

Po drugie, sama treść. To nie jest tylko szalona komedyjka dziejąca się w Watykanie. To opowieść o przemijaniu, niespełnieniu, bezsilności, braku wiary w siebie, o zmęczeniu życiem, kruchości istoty ludzkiej, na którą nakłada się ogromny ciężar. To film o problemach pewnego faceta, który w życiu odgrywa taką, a nie inną rolę. Psychologia bohaterów otwarta przed widzami.



Po trzecie, gra aktorska. O kunszcie Michela Piccoli, Jerzego Stuhra oraz Nanniego Morettiego pisać można długo, ja nie będę prawie wcale. Wspomnę tylko, że byli świetni. Jak wszyscy aktorzy w tym filmie - bezbłędnie obsadzeni. Piccoli wręcz podobny z wyglądu zarówno do polskiego papieża, jak i do Benedykta XVI. Kardynałowie również stworzeni do tych ról.

I wreszcie realizm. Połączenie zdjęć archiwalnych, nakręconych pod nie zbliżeń oraz ujęć kręconych w Watykanie specjalnie do filmu dało doskonały efekt. Scenografia, kostiumy dopięły wszystko na ostatni guzik. Wyszło wspaniale.

No, to teraz jak jeszcze napiszę, że końcówka mistrzowska, pójdziecie do kina?
Polecam!



Habemus papam - mamy papieża
reż. Nanni Moretti, 2011

Moja ocena: 8 /10

wtorek, 1 listopada 2011

Zawodowiec

Film z klasą.

Na początku zdradzę, bo po co ukrywać rzeczy, które i tak z tonu mojej recenzji po kilku zdaniach by wyszły, że ten film strasznie mi się spodobał. Przede wszystkim, czysto subiektywnie. Po seansie bez głębszego zastanowienia kliknąłem wysoką (za wysoką) ocenę na filmwebie oraz serduszko (tytuł trafił do ulubionych). Dnia następnego, dzisiaj, rozum doszedł do głosu i ocenę poprawiłem, ale serduszko - rzecz jasna - zostało.

Co ma w sobie takiego ten film, że trafił w mój gust - nie wiem. Na pierwszy rzut oka, to nic specjalnego. Na pewno nie jest oryginalny. Wyprodukowany w 1981 roku całymi garściami, wręcz bezwstydnie czerpie z serii o Jamesie Bondzie, która powstała i zyskała sławę dużo wcześniej. Właściwie główny bohater jest francuskim Bondem. Elegancko ubrany, przystojny, kobieciarz, tajny agent, profesjonalista, najlepszy z najlepszych, wszystkim gra na nosie.



Trochę ma wspólnego ma z "Rambem". Najlepiej wyszkolony człowiek do zadań specjalnych w pewnym momencie buntuje się, staje przeciwko swoim dawnym szefom, wśród których jest jego były dowódca. Ten nauczył go wszystkiego, co wiedział, a teraz uważa, że nikt nie jest w stanie go powstrzymać... Brzmi znajomo, nawet bardzo. Podczas seansu byłem przekonany, że to żywcem wzięte z "Rambo", ale na szczęście dla "Zawodowca" okazało się, że "Rambo" powstał rok później, w 1982 roku. Zaskakujące podobieństwo.

Ogólnie ten film wygląda na starszy, niż jest w istocie. Pewnie to przez nie za dobrze zmontowane specjalne efekty dźwiękowe - mam na myśli odgłosy kopania i uderzania w twarz. Z resztą, i tak pięści zatrzymują się 20 cm przed nosem, a osoba uderzona sztucznie upada. No... może trochę przesadzam.



Więc jakie walory ma to dzieło? Na pewno ma klasę - a to w filmach bardzo cenię. Klasa filmu widoczna jest zawsze już w pierwszych sekundach jego trwania. Klasę filmu można rozpoznać oglądając dosłownie kilka losowo wybranych sekund danego filmu. Klasę (wiem, że się powtarzam, ale nie znam synonimu) "Zawodowca" tym łatwiej było mi dostrzec, gdyż podczas wczorajszego, halloweenowego wieczoru w Kinie Piwnicznym najpierw obejrzeliśmy "Krzyk" - młodzieżowy horror idealny do popkornu z keczupem. Klasy tych dwóch filmów niesamowicie kontrastują ze sobą.

Oto napisy początkowe "Zawodowca":

Przepiękna muzyka Ennio Morricone towarzyszy nam przez cały film. Pojawia się w tle bardzo często doskonale współgrając z obrazem. Odtwórca głównej roli Jean-Paul Belmondo nie tylko gra bardzo dobrze, ale również wygląda, porusza się, ma posturę odpowiadającą charakterologii postaci. Ta zaś naturalnie wpisuje się w wydarzenia będąc ich integralnym elementem. Wszystkie zaskakujące rozegrania fabularne straciłyby na swojej jakości, gdyby postać głównego bohatera została inaczej napisana lub zagrana. Dla mnie to układanka, w której wszystkie puzzle pasują do siebie idealnie. W dodatku bohater - Josselin Beaumont - jest ideowcem gotowym umrzeć za swoje idee. To sprawia, że budzi moją sympatię jako widza, zaczynam mu kibicować i liczyć na to, że uda mu się pokonać chore systemy polityczne, których marionetkami są całkiem dobrzy ludzie.

Akcja chwilami porywa, jest z czego się pośmiać, a po seansie, co wspominać... Bo takich obrazów szybko się nie zapomina, wręcz takie filmy przypominają, jak wiele kino może dać radości.



Zawodowiec
reż. Georges Lautner, 1981

Moja ocena: 7 /10
ULUBIONY