Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowe kino. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowe kino. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 lutego 2017

Pokot

Na początku filmu, z każdego rogu ekranu wychodzą zwierzęta. Miejsce akcji, czyli rejon Kłodzka, wygląda jak jakaś Arka Noego. Chwilę później, zaczyna się lekko irytująca narracja. Agnieszka Mandat po prostu nie robi pauz, przez co jest mało zrozumiała, i zamiast budować nastrój, wprowadzać w opowieść, jest przeciwskuteczna. Dalej, co by się nie działo, w każdej scenie znajdują się nawiązania do zabijania zwierząt przez myśliwych. Sprawia to wrażenie braku umiaru, wtłaczania widzom pewnych treści - wręcz - pewnej napastliwości.

Na szczęście, to tylko wrażenia z początku filmu. Później jest coraz lepiej, a wszystkie złe wspomnienia zostają zamazane i naprawione. Owe początkowe odczucia wynikają z tego, że film wciąż miesza konwencje, balansując między poważną dosłownością a oniryzmem - od baśni, przez komedię, po kryminał. Z czystym sumieniem, nie mogę jednak powiedzieć, że robi to umiejętnie. Trudno bowiem, szczególnie na początku, odebrać to tak, jakby życzyli sobie tego twórcy. Ten kłopot dotyczy także samej końcówki. W niej jednak, niestety, nie tylko problemem jest zrozumienie konwencji oraz intencji autorów filmu, ale zupełny bezsens zachowań bohaterów… Po prostu, jedną lub dwie sceny należałby wyciąć.

I już. Koniec listy wad. Teraz pora na laurkę, która się należy, bo to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat.


Dobry i dopracowany scenariusz, pełen ozdobników, smaczków i perełek w postaci doskonałych dialogów i scen. Barwne, szczegółowo opisane postaci, czasem wręcz z krótkimi retrospekcjami wyjaśniającymi ich przeszłość. Bohaterów tego filmu po prostu można polubić.

To taka baśń z wieloma mrocznymi scenami przeplatanymi potężną dawką dobrego humoru – podczas seansu można bawić się jak na najlepszej komedii, by za chwilę oglądać sceny rozpaczy nad zabitym zwierzęciem. Sporo tu ciekawych odniesień kulturowych, aż po odjechane mieszanie konwencji (np. piosenka „Moja krew” śpiewana w kościele przez chór chłopięcy nad ciałem dzika). Całość dopełniają ładne zdjęcia, świetny montaż i, w ogóle, bardzo staranne wykonanie całego filmu. Jest to po prostu obraz wysokiej jakości.



A treść? Choć może nie jest jakoś specjalnie głęboka, to próbuje uwrażliwić widza na cierpienie zwierząt zabijanych przez myśliwych. Stawia pytania, jednak nie daje jasnych odpowiedzi. Uważam, że nie można zarzucić jej jednostronności. Co prawda, głównie patrzymy na świat i wydarzenia oczyma głównej bohaterki, dla której myśliwi są źli i koniec, ale z drugiej strony ta nasza Pani Duszejko uchodzi za wariatkę, a z jej dziwnym zachowaniem trudno się utożsamiać. Dzięki temu, widz może polubić szaloną emerytkę, ale nie koniecznie musi się z nią zgadzać. To w końcu myśliwi są racjonalnie działającymi, szanowanymi obywatelami, a Duszejko mieszkającą samotnie na odludziu wariatką, która odstawia szopki na komendzie policji i zachowuje się jak niezrównoważona emocjonalnie.

Zapraszam do kin. Raczej nie pożałujecie. Ja miałem dużą przyjemność z oglądania.

reż. Agnieszka Holland, 2017

Moja ocena: 8 /10

piątek, 3 lutego 2017

Margaret

Bardzo ciekawa fabuła. Pełen niezłych dialogów i dobrze przemyślanych treści scenariusz. Twórcom filmu udało się umiejętnie spleść ze sobą wiele wątków, poruszyć wiele różnych życiowych problemów. Film jest dość przystępny, choć mówi o trudnych sprawach, a fabuła ma wiele warstw. Aktorzy zwracają uwagą swoją znakomitą grą, a wykonanie jest naprawdę solidne. Ale od początku…

Mamy tu dylemat moralny głównej bohaterki (siedemnastoletniej dziewczyny). Kierowca przejechał na czerwonym świetle i zabił na pasach kobietę. Dziewczyna może czuć się współwinna, gdyż intensywnie rozpraszała kierowcę. Gdyby tego nie robiła, pewnie kierowca zauważyłby czerwone i do nieszczęścia by nie doszło. Jednak jak teraz zeznać przed policją? Przejechał na czerwonym czy zielonym świetle? Jeżeli dziewczyna powie prawdę, wyleją kierowcę z pracy i będą ciągać po sądach. Kierowca ma pewnie na utrzymaniu żonę i dzieci, więc co zrobić? Skłamać? Do tego dochodzą wyrzuty sumienia związane ze współodpowiedzialnością za tragedię oraz z kłamstwem w zeznaniach. Ponadto mamy tu silne oddziaływanie na psychikę dojrzewającej dziewczyny traumatycznych chwil przeżytych z umierającą na rękach ofiarą wypadku, która widziała w niej swoją zmarłą córkę...


Sytuacja w domu dziewczyny nie jest łatwa. Rodzice po rozwodzie, kontakt z ojcem jest jedynie telefoniczny. Matka zapracowana, zestresowana zbliżającą się premierą nowej sztuki, rozpoczynająca związek z nowym mężczyzną. W naszej głównej bohaterce zakochany jest pewien chłopak. Zaczynają się kłótnie i trudności w szkole.

Tak gwałtownie kończy się jej dzieciństwo, a zaczyna dorosłość. Bohaterka zaczyna zachowywać się – z punktu widzenia widza – dziwnie. Zaczyna to irytować, chwilami wydaje się głupie. Co ona robi? Po co? Co chce osiągnąć? Szuka sprawiedliwości, ukojenia wyrzutów sumienia, ale nie wie, gdzie szukać rozwiązania, w którą stronę pójść. Dziewczyna staje się arogancka, egocentryczna, bezczelna. Cały czas szuka zainteresowania swoją osobą. Najpierw u rówieśnika (któremu oddaje cnotę), później kierowcy autobusu, rodziny i przyjaciółki ofiary. Spotyka się z różnymi postawami, zderzając się z rzeczywistością. Szuka zrozumienia i próbuje sobie poradzić z tą całą sytuacją.



W filmie udało się pokazać idealistyczne podejście nastolatków do życia kontrastujące z zakłamaniem dorosłych, ich pogonią za pieniędzmi i własnymi interesami. Jednak nic tu nie jest czarno-białe, nikt nie wskazuje dobrych i złych, wszyscy mając swoje racje i do widza należy ocena. Brawo! Całość wręcz można (nad)interpretować, jako metaforę społeczeństwa, stosunków między krajami (za daleko?).

Wisienką na torcie, poza kilkoma świetnie wyreżyserowanymi scenami oraz licznymi nawiązaniami do literatury (tudzież sztuki w ogóle), może być zakończenie. Katharsis przynosi ukojenie, którego bohaterka tak długo szukała w różny sposób, nawiązując mniej lub bardziej intymne kontrakty z różnymi ludźmi. To, czego nie mógł jej dać żaden człowiek, dała sztuka.

Budowa filmu nie musi wszystkim przypaść do gustu. Główne wydarzenie „przełomowe” ma miejsce na początku. Później filmowi brakuje dramaturgii, zwrotów akcji. Wszystko utrzymane jest na tym samym poziomie emocjonalnym (rozhisteryzowanej i obrażonej na cały świat nastolatki). Może to widza nużyć, przez co film trochę się ciągnie, a irytujące zachowanie głównej bohaterki skłania wręcz do naciśnięcia guzika „off”. To bez wątpienia największa wada tego dzieła. Jednak warto skupić się na kipiącej od ciekawych treści i podtekstów fabule, bo można wyciągnąć z niej sporo przemyśleń dla siebie.

reż. Kenneth Lonergan, 2011

Moja ocena: 8 /10
P.S. Tytuł filmu nawiązuje do wiersza autorstwa Geralda Manleya Hopkinsa:

„Wiosna i jesień”
Do małego dziecka

Margaret, czy cię smuci,
Że las liście złote zrzucił?
Liści, tak jak ludzkich spraw dna,
Umiesz dotknąć myślą – prawda?
Ach, z czasem serce młode
Starsze się stanie, chłodniej
Spojrzy, bez westchnień, bez trenu,
Na liście - las w rozproszeniu;
Lecz też zapłaczesz - wiedząc, czemu.
Mniejsza, jakim zwać je mianem,
Źródła żalu są te same.
Nie ma pojęć, słów, by oddać,
Co wie serce, co duch odgadł:
Że życie jest własną żałobą;
Że płacząc - płaczesz nad sobą.
przełożył Stanisław Barańczak

piątek, 27 stycznia 2017

La La Land

Mnóstwo Złotych Globów i jeszcze więcej nominacji do Oscarów to powody, dla których o tym filmie jest głośno w środkach masowego przekazu. W najbliższym czasie będzie pewnie jeszcze głośniej, gdyż specjaliści z Hollywood wróżą mu mnóstwo złotych statuetek na gali za miesiąc. Skoro wszyscy o nim mówią, to warto go znać, aby wiedzieć, o czym oni mówią. Niestety, jest to jedyny powód, dla którego warto ten film obejrzeć.


Początek filmu jest żenujący. Wszyscy tańszą, śpiewają, sensu zupełnie brak, a każda kolejna scena jeszcze bardziej ocieka lukrem. Kolejne ujęcia i zachowania bohaterów usilnie próbują zrealizować założony schemat, zamiast wynikać z treści. Jeżeli już przebrniecie przez fatalny początek, dotrzecie do fabularnej części filmu. Jest ona płytka i schematyczna, ale na szczęście da się ją oglądać. Opowiada ona, prześlizgując się po wierzchu, o podążaniu za marzeniami, romantycznej miłości i kilku innych wyświechtany motywach. Oczywiście, musi w pewny momencie być zwrot akcji, w tym wypadku lekkie zderzenie z rzeczywistością. Całość kończy się równie źle, jak się zaczęła. Zakończenie jest oderwane od reszty i wstawione tak samo na siłę, jak wstęp. Jest pełne prostackich zagrywek i ujęć nastawionych na szybki efekt. Ogólnie mówiąc, treść filmu jest na poziomie sześciolatka.



Film utrzymany jest w formie możliwie jak najbardziej łechcącej widza. Przecież to ma się przede wszystkim podobać, a nie mieć sens. Bohaterowie tańczą i śpiewają wtedy, gdy minęła odpowiednia liczba minut części fabularnej, a nie wtedy, gdy wynika to z treści. Wiele scen kipi wręcz kiczem wylewającym się z ekranu. Ma być ładnie i kolorowo ku uciesze masowego odbiorcy, w efekcie całość jest do bólu plastikowa… i słabo zaśpiewana. Nie zaprzeczam, że "La La Land" ma kilka plusów i dobrych, zapadających w pamięć scen, jednak ja ledwo dałem radę przez niego przebrnąć.

Dla mnie to kolejny przykład, że kupa, choćby starannie wysuszona, pięknie pomalowana na różne kolory i zapakowana w złote pudełko, zawsze pozostanie kupą. A film to nie jest banknot studolarowy, aby mógł – lub wręcz miał – podobać się każdemu.  

La La Land
reż. Damien Chazelle, 2016

Moja ocena: 3 /10

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Powidoki

Ważna treść, odstraszająca forma, mało przemyślany i słabo dopracowany scenariusz

Bardzo ciekawy portret artysty. Dramat jednostki, której przyszło żyć w czasach, w których sztuka musiała być realizowana wyłącznie na zamówienie polityczne. Przekonująco zostały przedstawione losy Władysława Strzemińskiego – a raczej pewna ich część, tj. życie zawodowe, działalność twórcza i dydaktyczna. To właśnie na te wątki z życia głównego bohatera położono główny nacisk, kosztem wątków pobocznych relacji z żoną i córką, które pozostały w tle. Uwypuklone zostały tu postawy bohatera, takie jak walka o wolność wypowiedzi artystycznej, postępowanie w zgodzie ze swoimi ideałami pomimo nacisków i represji. Uczy on studentów, że koniecznym jest samodoskonalenie, szukania własnych środków wyrazu oraz nieskrępowane wyrażanie siebie poprzez sztukę, co stoi w sprzeczności z narzuconą przez władze poetykę socrealistyczną. Strzemiński naraził się władzy ludowej, więc zaczął obrywać z każdej strony. Wyrzucono go z pracy, utrudniano pracę zarobkową. Pomimo przeciwnościom losu, trudnej sytuacji wyjściowej (niepełnosprawność, brak relacji z żoną, konieczność wychowywania córki) i sporu z zarządem instytucji artystycznych, trwa on heroicznie w zgodzie ze sobą i wyznawanymi przez siebie wartościami.


Teatralne aktorstwo oraz drętwe i mało przekonujące dialogi od początku zniechęcają do tego filmu. Ponadto sporo w nim patosu i przeintelektualizowania. To twardy, zimny i dumny pomnik, wpisujący się w tę część twórczości Wajdy, której nigdy nie mogłem znieść. Świat filmowy jest czarnobiały, z wyraźnym podziałem na dobrych i złych. Postawy bohaterów są zatem łatwe do przewidzenia, wręcz schematyczne. Postaci są mało skomplikowane, o ubogiej psychologii i słabo umotywowanych zachowaniach, o ile nie są one związane z głównym wątkiem filmu. Niejasne są uczucia i czyny głównego bohatera wobec córki i studentów  chwilami zupełnie wyprane z emocji, przez to nieprzekonujące. Słaba jest także dramaturgia poszczególnych scen i sekwencji.



Po mało interesującym początku, w którym głównie rażą liczne mankamenty filmu, z czasem rozwój wydarzeń, wynikający z pogłębiania się dramatu głównego bohatera, sprawia że można dać się wciągnąć. Szkoda tylko, że po seansie w głowie zostaje jedynie toportny język utworu oraz jedna (bo jedyna) poetycka scena z samej końcówki… a nawet ona nie sprawia dobrego wrażenia, bo kontrastuje z resztą filmu, jest zupełnie oderwana od stylu całości obrazu i wyrwana z ciągłości fabuły.

Powidoki
reż. Andrzej Wajda, 2016

Moja ocena: 4 /10

sobota, 7 stycznia 2017

Remember

Doskonały scenariusz o klasycznej budowie – wstęp, rozwinięcie i zakończenie.

Najpierw naszą sympatię zdobywa główny bohater. Jest nim pewien pan przed dziewięćdziesiątką. Sprawia on wrażenie miłego. Dobrze się trzyma, choć demencja sprawia, że po przebudzeniu zbyt wiele nie pamięta. Nie pamięta na przykład tego, że jego żona nie żyje - co dodatkowo sprawia, że mu współczujemy.

Po odpowiednim wstępie, przechodzimy do właściwej części filmu. Emocjonujemy się ucieczką bohatera z domu opieki i jego podróżą po USA. Oczywiście, nie ma tu dynamicznej akcji i fabularnych fajerwerków. Film jest utrzymany w spokojnym i refleksyjnym tempie, które pasuje do naszego dziadka. Mimo to, w wybranych scenach, można doświadczyć napięcia i zaskoczenia. Losy bohatera oraz to, co z filmu wynika, nie pozostawiają obojętnym, robią wrażenie, dają do myślenia i zapadają w pamięci na dłużej.


Historia jest tak skonstruowana, że bardzo łatwo o banał i przewidywalność. Bohater ma odnaleźć oprawcę swojej rodziny z Auschwitz. Do znalezienia jest pięciu mężczyzn, spośród który tylko jeden jest tym, o którego chodzi. W tym układzie wiadomo, że pierwszy facet nie będzie tym właściwym, gdyż film by się za szybko skończył. Mimo to, reżyseria, budowanie dramaturgii i detale sprawiają, że cały czas jest ciekawie, cały czas jesteśmy zwodzeni, zaskakiwani, a kolejne szczegóły zdradzają nowe fakty. Z pozoru nieistotne detale pozytywnie wpływają na cały obraz, uwiarygadniają tę historię, sprawiają że jest ona przekonująca, bo dobrze przemyślna i dopracowana. Znakomita dramaturgia całego filmu, jak i każdej sekwencji z osobna, dopełniają dzieła.

Temat filmu jest bardzo ciekawy, aktualny i ważny. Ze współczesnego punktu widzenia, traktuje on o wciąż aktualnej potrzebie rozliczenia zbrodniarzy wojennych z czasów II wojny światowej, którzy przez tak wiele lat pozostali bezkarni i do dzisiaj urywają się w Ameryce Północnej. Nie ponieśli oni konsekwencji swoich czynów, mimo że minęło od nich ponad 70 lat.



Na szczęście nie chodzi tu o prostacką zemstę i temu podobne prymitywne instynkty, które w kinie Hollywood są często gloryfikowane. Tutaj nawet nie tyle istotne jest ukaranie winnych, co zwycięstwo prawdy, zmierzenie się z nią emerytowanych oprawców, wywołanie u nich wyrzutów sumienia oraz publiczne przyznanie się ich do winy. Brawo!

Warto jeszcze pochwalić ładne, dobrze oświetlone kadry i niezłą scenografię.
Znakomity film!

Remember
reż. Atom Egoyan, 2015

Moja ocena: 9 /10

poniedziałek, 3 października 2016

Ostatnia rodzina

Kino aktorskie o silnym zabarwieniu biograficznym.

Pierwsze skrzypce w tym filmie grają aktorzy. Jest on koncertem Andrzeja Seweryna, Dawida Ogrodnika i Aleksandry Koniecznej. Bohaterowie, pokazywani najczęściej w bliskich kadrach, zachwycają kunsztem, odwzorowaniem manier i charakteru ekspresji prawdziwych Beksińskich. To oni, swoją grą, ustawiają cały film. To dzięki nim, „Ostatnią rodzinę” ogląda się bardzo dobrze, gdyż tworzy się świetna relacja postaci z widzami w kinie. Zupełnie, jakby Beksińscy siedzieli obok nas w pokoju i stroili sobie żarty, puszczając oko do nas, widzów.


Obserwowane życie rodzinne rozgrywa się we wspaniale odwzorowanej przestrzeni. Scenografia jest po prostu kapitalna! Wystrój mieszkań, wszelkie gadżety, obrazy na ścianach, płyty na półkach - świetnie podkreślają charakter tych pomieszczeń, a tym samym, współtworzą portret tytułowej rodziny i ich małego świata. 

Portret ten dopełniają elementy autobiograficzne - prawdziwe nagrania autorstwa Zdzisława. Nagrane amatorską kamerą, często w nawet najmniej odpowiednich, często zaskakujących dla widza, momentach, uwiarygadniają przekaz i świetnie pasują do tak wspaniale zagranego filmu, w tak świetnej scenografii. 



Jednak "Ostatnia rodzina" nie jest pozbawiona wad.

Moim zdaniem, film ten jest niepotrzebnie zbyt biograficzny. Za sztywno trzyma się chronologii i próbuje, jakby z kronikarskiego obowiązku, odnotować wszystkie najciekawsze i kluczowe wydarzenia z życia bohaterów. Przez to, czasem sprawia wrażenie nieco szarpanego, skaczącego po kartkach kalendarza, starającego się w teleekspresowym skrócie  powiedzieć jeszcze o tym, zaznaczyć tamto i pokazać to.

Reżyseria jest solidna, książkowa, bez choćby najmniejszej nuty szaleństwa. Czasem trąci sceną teatralną, czasem dokumentem. Biorąc pod uwagę twórczość Zdzisława oraz upodobania Tomasza, aż się prosiło o odrobinę polotu. Jeśli twórcy nie chcieli nawiązywać do horroru, bonda, czy obrazów Zdzisława, to choćby mogli pokusić się o jakieś pomysłowe ujęcie, czy mniej banalny sposobu pokazania jakieś sceny. Tymczasem nie zaskoczyło ani nie spodobało mi się nic. Co więcej, ostatnia scena jest do wycięcia/przycięcia. Prostacka przez swoją dosłowność, grająca na najniższych instynktach, licząca na wywołanie szoku. Do plusów za to należy zaliczyć klamrę narracyjną w postaci dobijania się przez ojca do mieszkania syna.

"Ostatnia rodzina" jest filmem solidnym, ciekawym, godnym uwagi. Jednak głowy nie urywa.

Ostatnia rodzina
reż. Jan P. Matuszyński, 2016

Moja ocena: 7 /10

wtorek, 18 sierpnia 2015

Anioł / Ghadi

Przystępna, dość naiwna i bardzo pozytywna historyjka skierowana do szerokiego grona odbiorców.



Początek przywodzi na myśl „AmelięJean-Pierre’a Jeuneta. Narrator  w tym wypadku Chłopiec-Jąkała  barwnie opowiada o swoim świecie. Siedząc w otwartym oknie, patrzy na dzielnicę i przedstawia sąsiadów wspominając o ich cechach charakterystycznych. Towarzyszy temu sporo humoru, dziecięcej lekkość oraz realizmu magicznego. Choć, za sprawą tej opowieści, przenosimy się aż do Libanu, to od razu czujemy sympatię do miejsca akcji filmu.

Po prawie dwudziestu minutach, nasz Bohater-Narrator dorasta i cieszy się już własnym potomstwem. Narracja filmu się zmienia, a film przechodzi do bohatera tytułowego – Narratora-Juniora. Długo wyczekiwany syn okazuje się dzieckiem z zespołem Downa. Lokalna społeczność go nie akceptuje, nie rozumie. Ludzie zaczynają się go bać, staje się on dla niej problemem, którego chcą się pozbyć. W obliczu tej sytuacji, ojciec chłopca ucieka się do niewybrednego kłamstewka. Odwraca kota ogonem mówiąc wszystkim, że chłopiec nie jest opętany, ale wręcz przeciwnie... jest aniołem. Siedząc w oknie, wydaje dziwne dźwięki tylko wtedy, gdy ludzie w dzielnicy grzeszą.



Przekaz filmu jest bardzo pozytywny. "Anioł" ładnie pokazuje, jak ludzie zmieniają swoje nastawienie oraz, jak, dostrzegając dziejące się wokół nich dobro, sami stają się lepsi. Widać, jak jedna pozytywna inicjatywa rodzi kolejne dobre działania. Jest to trochę za cukierkowe i zbyt naiwne, ale taki właśnie jest ten film... Na wieczór, do piwka, na przyjemny, bezstresowy seans.

Jedynie finalne przesłanie filmu jest bardziej poważne, chociaż nieco stłumione przez bajkowatość fabuły. „Anioł” jest bowiem głosem przeciw aborcji. Pokazuje, że każde poczęte dziecko ma prawo, aby się urodzić i żyć. Każdy człowiek, nawet ten ułomny, ma misję do wykonania. Trzeba pozwolić każdemu odegrać swoją rolę.

Wykonanie porządne, ale bez rewelacji.
Lekkie i sensowne kino. W sam raz do pooglądania.


Anioł
reż. Amin Dora, 2013

Moja ocena: 6 /10

wtorek, 11 sierpnia 2015

Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu

O Tobie, Człowieku.


Obraz Pietera Bruegla pt. „Myśliwi na śniegu” pojawiał się w kinie kilkakrotnie. Między innymi, w filmie „SolarisAndrieja Tarkowskiego, jedna z bohaterek zaczęła lewitować wpatrując się w niego. Niedawno do filmu Tarkowskiego nawiązał Larsa von Triera w „Melancholii”. Teraz "Myśliwi na śniegu” wracają do kina. Chociaż w najnowszym dziele Roya Anderssona sam obraz się nie pojawia, to z niego zaczerpnięty został główny motyw filmu, a inspiracje nim widać także w tytule.

Gołąb, widoczny na obrazie Bruegla, usiadł na gałęzi i patrzy na bohaterów filmu Anderssona - ludzi krzątający się wte i wewte. Z poważnymi minami wykonują oni głupie czynności, mające sens tylko w danym wąskim kontekście. Jednak, gdy spojrzy się na nie z dalszej odległości, wrzucimy je w szerszy kontekst (sens życia, człowieczeństwo), to może okazać się, że z tej perspektywy są one wręcz śmieszne.

Podobnie, jak w poprzednich częściach trylogii „o istotach człowieczych”, każda scena to osobny, często znakomity, pomysł. Na przykład, facet w barze bierze za darmo piwo człowieka, który przed momentem zmarł. Robi delikatny unik, aby ominąć leżące na podłodze ciało, i myk, bierze łyka złocistego trunku. W kolejnej scenie, na łożu śmierci, dzieci wyrywają matce torebkę z biżuterią i pieniędzmi. Te sceny wcale nie układają się w jedną, spójną fabułę o klasycznej budowie, lecz jedynie łączą je ci sami bohaterowie oraz temat przewodni.



Nie jest to kino najłatwiejsze w odbiorze. Gra ono z widzem symbolami, odniesieniami. Otwarte jest na szereg interpretacji. Zmusza do myślenia, ale nie narzuca konkretnej drogi odczytywania przesłania, a tym bardziej nie zawiera żadnych gotowych wniosków i podsumowań. Ostatnia scena tylko (doskonale) zamyka całość, a każdy zrozumie ten film tak, jak uważa.

We wszystkich kadrach bohaterowie mają smutne i poważne miny. Obraz jest pozbawiony jakiejkolwiek dynamiki. Dominują pastelowe barwy, brakuje światła słonecznego, jest cicho. To wszystko składa się na zimną, północną, depresyjną atmosferę, z którego, pomimo szarości, smutku i powagi scen, co chwilę wylatują iskry fantastycznego humoru.

Strona formalna nie zawodzi. Może nie jest to już super oryginalne i świeże, ale Andersson konsekwentnie, w swoim stylu, bawi się kolejnymi scenami. Ustawia kamerę na statywie, wybiera plan ogólny i w nim, w jednym ujęciu, rozgrywa kilkuminutowe sceny.

Z jednej strony, kadry przypominają obrazy malarskie. Są one bardzo pojemne, świetnie przemyślane i estetyczne. W różnych ich częściach, jednocześnie obserwować możemy kilka różnych osób i wydarzeń. Z drugiej strony, są jak scena teatralna, na której tylko zmienia się scenografia.

Chylę czoła przed takim kinem autorskim.


Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
reż. Roy Andersson, 2014

Moja ocena: 8 /10

czwartek, 6 sierpnia 2015

Dziwny przypadek Angeliki

Młody fotograf przyjeżdża do domu rodzinnego pięknej dziewczyniny zrobić jej kilka zdjęć. Zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Niestety, nie może się z nią związać. Co ciekawe, największą przeszkodą na drodze do ich szczęśliwego związku nie jest fakt, że ona niedawno wyszła za mąż, ale to, że... jest martwa.


Jak wskazuje tytuł, ten film jest trochę dziwny. Bohater, niczym opętany zauroczeniem, cierpi, miewa omamy. Pozostaje mu wierzyć w miłość po śmierci, bo spotkanie z Angeliką było dna niego destrukcyjnym, niczym połączenie materii z antymaterią – wytworzyła się czysta energia.

Trywialnym byłoby wychwalanie w tym miejscu pięknych, malarskich zdjęć, doskonale dobranej i wpasowanej muzyki oraz niezwykłego wyczucia reżyserskiego, zatem nie będę tego robił. W ramach ciekawostki nadmienię tylko, że w dniu premiery reżyser tego dzieła - Manoel de Oliveira – miał 102 lata, a „Dziwny przypadek Angeliki” nie był jego ostatnim filmem.

Całość jest bardzo estetyczna, mało przyziemna, poetycka.

Smakołyk dla koneserów.


Dziwny przypadek Angeliki
reż. Manoel de Oliveira, 2010

Moja ocena: 7 /10

poniedziałek, 27 lipca 2015

Hardkor Disko

Ten film ogląda się bardzo dobrze. Kolejne wydarzenia rozgrywają się jedno po drugim. Fabuła jest gęsta, przez to atrakcyjna. Fakt, że od początku nie wszystko jest wiadome, tym bardziej angażuje widza, trzyma go w delikatnym napięciu.

Postaci są bardzo ciekawe. Główny bohater jest wyjątkowo tajemniczy, małomówny, o ciemnej naturze i niejasnych, chorych zamiarach. Jego mrok oraz tajemniczość podniecają, intrygują pozostałych bohaterów. Tym bardziej, że on umie się zachować tak, aby dobrze wyjść z każdej sytuacji.


Moim zdaniem, świat filmowy jest wiarygodny. Wydaje się trafnie opisywać styl życia „nowobogackiej warszawki”. Jednym słowem – jesteśmy królami życia, liczy się tylko kariera oraz seks, dragi i rock and roll. Seks nieważne, z kim, byle przyjemnie. Dragi sposobem na szybkie życie. Do tego wyścigi samochodowe i inne szalone zabawy.

Sporo w tym filmie mądrych dialogów wyjątkowo celnie opisujących rzeczywistość, sporo ciekawe zaplanowanych ujęć i scen. Do tego fantastyczna ścieżka muzyczna, znakomicie dobrana do konkretnych scen. 


Hardkor Disko” to byłby bardzo dobry film. Niestety, przypomina sprintera, któremu w połowie biegu odpadła proteza nogi.

W połowie filmu ma się wrażenie, że scenarzysta napisał fabułę do połowy i stwierdził, że nie wie, co dalej – i co gorsza – nie zna też sensu tego, co do tej pory się wydarzyło.

Nie poznajemy celu i motywacji działań głównego bohatera, przez co wszystko, co do tej pory się wydarzyło, traci sens. Nie znamy jego przeszłości, powiązań z główną bohaterką, ani jego dalszych zamiarów w stosunku do niej. Nie znamy dalszego ciągu tej historii, a zatem konsekwencji obejrzanych już wydarzeń.

W efekcie, całość rozpada się na kawałki, a my czujemy się oszukani. Zmarnowaliśmy półtorej godziny oglądając całkowicie puste w środku, bardzo atrakcyjne opakowanie. Jednym słowem, kicz.



Hardkor Disko
reż. Krzysztof Skonieczny, 2014

Moja ocena: 3 /10

niedziela, 22 lutego 2015

Birdman

Ten film zaskoczył mnie pozytywnie .

Birdman” jest bardzo wyrazisty i oryginalny, dlatego zapada w pamięć. Jego akcja rozgrywa się głównie w wąskich korytarzach zaplecza Broadwayu. Utrzymany jest on w poetyce realizmu magicznego nasączonego surrealizmem. Reżyseria jest bardzo dobra - Iñárritu jest chyba co raz lepszy. Jego praca, w połączeniu ze świetnymi zdjęciami i grą aktorską, poskutkowała znakomitymi efektami, które można podziwiać na ekranie.


Mimo takiej, a nie innej tematyki, fabuła jest dosyć przystępna, a co najważniejsze, sensowna. Główny bohater szuka siebie. Jednocześnie walczy ze sobą, z własnym wyobrażeniem o sobie, oraz próbuje zmienić swój wizerunek w oczach innych. Wątpi we własne możliwości, zmaga się ze swoją przeszłością. Akcja filmu toczy się jednocześnie w jego głowie i w garderobie teatru. Dużo tu iskier lecących przy stykaniu się odmiennych charakter aktorów spektaklu. Ich postaci są wyraziste, a ich wzajemne interakcje świetnie nadają filmowi dynamizm. Dużo jest tu humoru, mrużenia oczu do widza, z którym autorzy filmu toczą swoistą grę na zwodzenie, wywoływanie domysłów i złudzeń. 

W tym filmie zostało zrealizowanych wiele ciekawych pomysłów. W tle leci charakterystyczna muzyczka. Całość jest świeża i nie daje się ubrać w żaden schemat, czy zaklasyfikować do konkretnej szufladki. 

Z całą pewnością, ten film jest bardzo dobry.


Birdman
reż. Alejandro González Iñárritu, 2014

Moja ocena: 8 /10

sobota, 21 lutego 2015

Snajper

Wczoraj miałem przyjemność wziąć udział w maratonie filmowym „Noc Oscarów”. Nie interesowałem się, jakie filmy w tym roku są faworytami do nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, więc niczego konkretnego po oglądanych tytułach się nie spodziewałem. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że wśród kandydatów do nagrody głównej, jest bardzo dobra produkcja. Ale po kolei. Pierwszym obejrzanym przez mnie filmem był "Snajper".


Film o nieomylnym superbohaterze, który w imię wyższych wartości, broniąc honoru, braterstwa, ku chwale ojczyzny jedzie na wojnę. Genialnie strzela, łamie prawa fizyki i logiki, staje się legendą. Dużo tu czystej rozrywki, a konkretnie akcji, wybuchów, strzelanek. Dobre efekty, cały czas coś się dzieje i jest fajnie.

Z tym, że ten obraz wychodzi od problemu zmian w psychice człowieka, który przeżywa wojnę i zabija dziesiątki ludzi, w tym dzieci. Zasugerowanemu, niby głównemu, problemowi nie zostaje poświęcone w tym filmie za dużo miejsca. W zasadzie jest kilka procent prostych, płytkich scen z wizyt bochatera do domu. Reszta to strzelanie do Arabów i wykonywanie fajnych akcji, używając nadludzkich sił. Relacje głównego bohatera z żoną i dziećmi są niesamowicie powierzchowne i do bólu naiwne. Całość jest strasznie hollywoodzka, w najgorszym tego słowa znaczeniu.



Bohater w ogóle nie zadaje sobie pytań o sens tego, co robi, czy to jest dobre, po co ta wojna. Gdzieś tam pojawia się jedno ujęcie zamachów z 11 września, gdzieś tam pada jedno patetyczne, propagandowe zdanie, i tyle. Wszystko odfajkowane, byle było. Nie ma przemyśleń, wyrzutów sumienia. Psychologia postaci jak w kreskówce.

Końcówka to jedna wielka pomyłka. Zaczynając od ostatniej walki, która wyglądała jak z gry komputerowej, na mdłych, lukrowatych i przedstawionych w maksymalnym możliwym uproszczeniu scenach powrotu do dobrostanu psychicznego kończąc. Jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko w mgnieniu oka się poprawia i udaje.

Oglądając zagryzałem zęby.

Snajper
reż. Clint Eastwood, 2014

Moja ocena: 3 /10

czwartek, 22 stycznia 2015

Życie Adeli – Rozdział 1 i 2

Recenzja będzie krótka, bo ten film nie jest wart tego, aby dłużej się nad nim rozwodzić. 


Życie Adeli” jest nieestetyczne. Kamera się trzęsie, często szybko porusza, a ujęcia są krótkie. Brakuje pauz, a co dopiero jakiś, choćby najdrobniejszych, elementów poetyckich, metaforycznych. Kino powinno rozwijać w widzu poczucie dobra i piękna, a tutaj trzeba szukać ich ze świeczką.

Film jest mało skondensowany, by nie powiedzieć rozwlekły. Treści i sensu jest nim na góra godzinę, a przecież trwa on 179 minut! Sporo scen jest po prostu zbędnych. Na pewno zbędne są sceny porno, które są najdłuższe ze wszystkich. Nie ma w nich za grosz wyczucia dobrego smaku, nie ma piękna ani sensu. Gdyby je wyciąć, film niczego by nie stracił. Tym bardziej, że wszystko to można pokazać w dużo bardziej umiejętny sposób. Autorzy filmu chyba nie oglądali nigdy „HappyTogetherWong Kar Waia, czy choćby, także w dużej części erotyczno-pornograficznego, „Po tamtej stronie chmur” duetu Antonioni i Wenders. A może twórcy „Życia Adeli” scenami porno jedynie chcieli zszokować widzów?



Bohaterki zupełnie mnie nie przekonały. Zachowania nie zawsze przystawały do ich emocji. Rozwój kolejnych wydarzeń wydawał się w dużym stopniu nienaturalny. Nie wynikał z psychologii bohaterek, ale raczej z pomysłów scenarzystów, który coś sobie wymyślił i w tym kierunku pchali fabułę.



Pytanie, jakie po seansie mi się nasuwa, wiąże się z moimi niespełnionymi oczekiwaniami wobec „Życia Adeli”. Dlaczego tak przeciętny utwór wygrał najważniejszy festiwal filmowy na świecie? Pierwsza możliwa odpowiedź znajduje się w składzie jury 66. Międzynarodowego Festiwalu w Cannes. Przewodził mu Steven Spielberg, a wraz z nim najlepszy film wybierali m.in. Nicole Kidman i Christoph Waltz. Możliwą odpowiedzią nr 2 jest to, że ten rok był wyjątkowo słaby i nie było lepszego filmu, o czym może świadczyć wybór FIPRESCI (taki sam, jak jury konkursu głównego). Jednak, moim zdaniem, późniejszy zwycięzca Europejskich Nagród Filmowych - „Wielkie piękno” - był duuużżo lepszy dziełem. Odpowiedź nr 3 to zwykły przywilej gospodarzy – Francuzów - którzy od czasu do czasu muszą wygrać swój festiwal. Tak było chociażby w 2008 roku, gdy Złotą Palmę zdobyła „Klasa”, podczas gdy rywalizowało z nią co najmniej 5 lepszych od niej filmów: „Boski”, „Milczenie Lorny”, „Synekdocha, Nowy Jork”, „Walc z Baszirem” i „Gomorra”. Która odpowiedź jest poprawna, nie wiem. Może kilka jednocześnie?

Koniec tych gdybań, domniemań i teorii spiskowych. Film mi się nie podobał. Jedyne, co mogę pochwalić, to dobre światło. Reszta jest jedynie porządna i poprawnie zrobiona.

Życie Adeli – Rozdział 1 i 2
reż. Abdellatif Kechiche, 2013

Moja ocena: 6 /10

wtorek, 30 grudnia 2014

Lewiatan

Kawał solidnego, sensownego i głębokiego kina bez fajerwerków.


Dawno nie widziałem tak dobrego scenariusza. Ten film jednocześnie na wielu poziomach opowiada o rzeczach istotnych. Z jednej strony, stanowi obraz życia na dalekiej północy, gdzie rządzi władza autorytarna, gdzie szary człowiek musi się jej całkowicie podporządkować. Z drugiej strony, to obraz upadku człowieka i jego relacji z najbliższymi. Pojawiają się tu pytania o: sens życia bohaterów, kondycję ich sumień i słuszność dokonywanych przez nich wyborów.

Jak zwykle u Zwiagincewa, są tu świetne zdjęcia Mikhaila Krichmana, dużo otwartych przestrzeni i cisza. Sporo uwagi zostaje poświęcone psychologii wszystkich postaci, a wydarzenia na ekranie mają w niej odpowiedzi.



Moim zdaniem, reżyser trochę za bardzo skupia się na Merze, trochę za dużo w tym filmie jest demonizowania go. Niemniej, można to zrozumieć, gdyż zapewne ten obraz ma na celu również piętnowanie patologii w ojczyźnie reżyseria i walce z nią. Jakby nie patrzeć, to film odrobinę zaangażowany politycznie.

Można też mieć zastrzeżenia, co do zasadności i długości niektórych scen. Spodziewałem  się również większej poetyckości, metaforyczności w sposobie przekazywania treści, do czego przyzwyczaił mnie Andriej Zwiagincew swoimi poprzednimi dziełami.

Jednak w ostatecznym rozrachunku, „Lewiatan” jest filmem bardzo dobry.



 [krótka próba interpretacji – zawiera istotne szczegóły filmu]

Dom, choćby położony w najpiękniejszym miejscu, wybudowany własnymi rękoma, najwspanialszy i związany z historią rodziny, zawsze pozostanie tylko budynkiem – rzeczą materialną. Rzeczy materialne mają to do siebie, że są tymczasowe, nietrwałe. Bohater skupił się na walce o dom drewniany, ale zaniedbał ciągłą budowę domu rodzinnego – relacji z najbliższymi. Szczęście próbował budować na posiadaniu rzeczy materialnych, patrząc krótkowzrocznie w najbliższą przyszłość, nie dbając tym samym o własną duchowość, sumienie, nie zastanawiając się nad sensem życia. W efekcie, tracąc swój dom drewniany, stracił wszystko to, co miał. Jego życie się zawaliło. W trudnym momencie, spękane szwy relacji rodzinnych całkiem puściły, syn, żona i mąż pozostali sami ze sobą w wielkiej bezradności i poczuciu bezsensu.

Tymczasem, nieważne czy żyje się w dobrze zorganizowanych społeczeństwie, czy w skorumpowanym państwie władzy biurokratów i układów partyjno-kościelnych, gdzie mer stoi nad prawem, wszędzie są rzeczy dużo istotniejsze od drewnianego, samochodu, pieniędzy i wódki. Bez tego wszystkiego można osiągnąć szczęście, dzięki miłości do najbliższych, dobrze rozwiniętemu i czystemu sumieniu.

Jednak bohater filmu zaliczył upadki na każdym kroku. Najpierw zderzył się z układem rządzących, później zawiódł na przyjacielu, następnie stracił żonę i dziecko. Cierpiał jak Hiob, lecz cierpienie go zabiło, a nie uszlachetniło. Poszło ono na marne. Świat się nic nie zmienił - po zimie nadal przychodzi wiosna (ostatnie ujęcia), wszystko nadal wygląda tak samo, tylko Bohatera już nie ma.

Warto obejrzeć.

Lewiatan
reż. Andriej Zwiagincew, 2014

Moja ocena: 8 /10

wtorek, 21 października 2014

Ida

Inteligentny, dojrzały, doskonały. Najlepszy polski film ostatnich kilkunastu lat!


Ten film jest tak ascetyczny, jak życie zakonne. Tutaj przy pomocy minimalnej liczby słów i ujęć wyrażana jest maksymalna ilość treści. Widać to doskonale już we wstępie. Reżyserowi wystarczy kilkanaście sekund i kilka kadrów, by dogłębnie przedstawić bohaterki. Sala sądowa, orzełek bez korony, dwa zdania odpowiednio wypowiedziane przez aktorkę – tyle, i wszystko jasne. Trudno mi znaleźć w tym filmie choć jedno zbędne ujęcie.

Ida” ma to, co charakteryzuje najlepsze filmy, czyli jednocześnie opowiada na dwóch poziomach – dosłownym i metaforycznym. Jest tu wiele odniesień, sugestii, symboli, które nie tylko dodają nowe, poboczne treści, ale czasem wręcz solo są używane przez autora do narracji kolejnych wydarzeń.

Jest tu wiele filmowych smakołyków. Do nich na pewno zaliczyłbym doskonałe zdjęcia. Są one utrzymane ciekawym stylu. Twórcy zostawiają dużo wolnej przestrzeni w górnej części kadrów. Aktorzy często znajdują się w środku, u dołu obrazu. Punktowe oświetlenie podkreśla tylko to, co jest najważniejsze. Podobnie, jak reżyser opowiadając historię, tak samo zdjęcia skupiają uwagę widza tylko na najistotniejszych elementach odrzucając wszystko to, co jest zbędne.



Wreszcie w polskim filmie przekonała mnie kreacja rzeczywistości minionych lat. Tutaj zarówno muzyka jest wspaniale dobrana, jak również scenografia, kostiumy, czy nawet styl bycia ludzi.

Popisy aktorskie to materiał na kolejny akapit tej recenzji. Doskonała Agata Trzebuchowska nie gra do kamery. Jej gra, jak sama postać, jest wyciszona, wycofana, (stoi) gdzieś z boku.  Jej przeciwieństwem jest bohaterka kreowana przez Agatę Kuleszę. Twarda, zdecydowana, bezkompromisowa. One są jak ogień i woda zarówno pod względem stylu bycia, jak i wyznawanych wartości, poglądów, doświadczeń, pomysłów na życie. Zestawienie ze sobą na ekranie obu postaci sprawia, że lecą iskry. Dodatkowo Dawid Ogrodnik robi niesamowite rzeczy na ekranie. Pewnie nie będę oryginalny, ale wróżę mu na prawdę wielką przyszłość. Najpierw obejrzałem go w „Chce się żyć”, później tutaj. To co robi ten facet sprawia, że czapka sama spada z głowy.



Całość jest niezwykle treściwa, przemyślana i poukładana. Dawno w polskim kinie nie widziałem tak dobrego scenariusza. Postaci są niezwykle ciekawe i bogate psychologicznie. Treść jest dużo mocniejsza od głośnego „Pokłosia”, a jeden z głównych wątków fabularnych „Idy” dotyczyła w zasadzie tego samego. Jednak film Pawlikowskiego jest dużo mniej przystępny – nie wali mięsem po ekranie, nie mówi i nie pokazuje wszystkiego dosłownie. Jest w tym dużo wyczucia, przy jednoczesnym budowaniu tajemnicy, nastroju. Dzięki temu, całość ma dużą siłę wyrazu.

Drugi główny wątek związany jest z dojrzewaniem do dokonania świadomego wyboru drogi w życiu. Jest on o poście i karnawale. O tym, co w bohaterkach siedzi głęboko w środku. Autorzy filmu poruszają te trudne tematy w tak umiejętny sposób, z taką lekkością i precyzją, że ręce same składają się do oklasków.

Wreszcie ostatnie ujęcie, które podsumowuje treść, sens i jakość tego filmu stokroć lepiej, niż moja powyższa recenzja.

Majstersztyk!


Ida
reż. Paweł Pawlikowski, 2013

Moja ocena: 10 /10
(ostatnio tak wysoką ocenę wystawiłem 19 czerwca 2011 filmowi "Idź i patrz")

niedziela, 19 października 2014

Geograf przepił globus

Dosyć lekkie, przystępne kino z ambicjami poruszania głębszych tematów. 


Geograf przepił globus” mogę podzielić na trzy części. Początek, który wygląda jak klasyczna komedia. Część drugą, moim zdaniem najsłabszą, nieco pokręconą, opowiadającą o wzajemnych zdradach, dziwnych przygodach miłosnych i postrzelonej relacji małżeńsko-koleżeńskiej bohaterów. Trzecią, najbardziej poważną i ambitną, rozgrywającą się na dalekim, rosyjskim odludziu.

Zapowiada się dziwacznie? I otóż to. Nie sposób pogodzić tak różne estetycznie i fabularnie części w jednym filmie. W efekcie, ten obraz jest zlepkiem różnych, nie do końca pasujących do siebie pomysłów. Scenarzysta zdecydowanie przesadził z upychaniem wszystkiego do jednego wora. Scenariusz wyszedł przekombinowany, mało spójny, słaby dramaturgicznie.

Do tego, w obrębie wyżej wymienionych części, ciąg kolejnych wydarzeń nie przekonuje, a portrety psychologicznie bohaterów są mgliste, mało wiarygodne – tak samo, jak ich decyzje, postawy wobec wydarzeń. Trochę w tym sztuczności. Razi  to o tyle, o ile film ma ambicje opowiadania o życiowych prawdach, emocjach.

Przemiany bohaterów pod wpływem wydarzeń są jedynie gdzieś w tle. Nie ma żadnego wyraźnego zwrotu. Wszystko się ciągnie w tym samym tonie.  



Jednak całość ogląda się dobrze (szczególnie część pierwszą i trzecią; podczas części drugiej, jedna osoba wyszła z sali kinowej). Film jest nieoczywisty, niesztampowy. W świat bohaterów można wejść i poddać się nastrojowi rosyjskiej rzeczywistości. Jest tutaj wiele powodów do śmiechu, a i treść jest warta zatrzymania się nad nią na chwilę.  

Obejrzeć można, lecz nie spodziewajcie się obrazu z najwyższej półki.


Geograf przepił globus
reż. Aleksandr Veledinsky, 2013

Moja ocena: 6 /10

wtorek, 25 lutego 2014

Spring Breakers

Podobał mi się. Dlaczego? Odpowiedzi na to pytanie jest tyle, ile elementów wykonania, na których można tutaj zwiesić oko. Oczywiście, nie chodzi mi o odtwórczynie głównych ról.


Ten film jest po prostu świetnie wyreżyserowany. Autor wprost wybornie posługuje się środkami wyrazu sprawiając, że forma idealnie pasuje do treści. Historia utrzymana jest w tej samej konwencji, co styl jej opowiadania i przekładania na ekran.

Mamy tutaj wyborną grę świateł i barw, cieni i półmroków. Przy użyciu różnych filtrów uzyskano efekty różnorodnego rozmazywania lamp. Ich kolor zawsze były doskonale dobrane i dostosowane do charakteru danej sceny oraz wygląd wnętrz, w których rozgrywała się akcja. Kolory ubrań bohaterek również były przemyślane. Za każdym razem  tworzyły spójne kompozycje . Kolory ubrań jednej aktorki pasowały do kolorów ubrań innej i dostosowane były do sceny, kadru oraz tego, w którym jego miejscu dana aktorka się znajdzie!

Film podobnie, jak opowiadana w nim historia jest nico nierealny, oderwany od rzeczywistości, senny, by nie powiedzieć przyćpany. Taka również  jest narracja - często powtarzane te same słowa i sceny, chwilowe wybiegi w przyszłość i powroty do przeszłości. Wszystko jest jak jakaś wizja oderwana od szarej rzeczywistości.

Wspaniale zachowane jest tu wyczucie dobrego smaku. Mimo częstego pokazywania zachowań nieobyczajnych, nie ma tutaj niczego dosadnego, czy dosłownego. Wszystko jest oparte na skojarzeniach, podtekstach, które wystarczą, aby widz dopowiedział sobie całą resztę która tam się dzieje. Wręcz w drugą stronę. W tym filmie sporo jest estetyzacji, poetyzacji brudu, brzydoty, przemocy. Niczym bohaterki żyjące w swoim odrealnionym świecie marzeń, wyobrażeń, patrzymy na to, co się dzieje.

Jest tu także kilka dobrych scen opartych na poetyce kontrastu. Takie są telefoniczne rozmowy, udających przez chwilę grzeczne, dziewczyn z ich rodzicami. Słyszymy je w tle scen hedonistycznej rozpusty zaprzeczającej ich słowom. Moją ulubioną tego typu sceną jest ta przy fortepianie. Dziewczyny w różowych kominiarkach z karabinami w dłoniach tańczą w kółku i śpiewają słodką piosenkę Britney Spears.  



Jednak świetna reżyseria i wykonanie nie wystarczą. Potrzebny jest jeszcze dobry scenariusz, co do którego mam mieszane uczucia. Miałem wrażenie, jakby napisał go ktoś niezdecydowany do końca, co tak naprawdę chce powiedzieć. Miał kilka świetnych pomysłów, ale nie stworzyły one spójnej całości, z której coś by wynikało. W efekcie otrzymujemy doskonale wyglądającą na ekranie historię bez rozwinięcia i zakończenia.

Bohaterki spełniają swoje marzenia o super imprezie i… koniec filmu. Pod wpływem tego, co się wydarza, nic się w nich nie zmienia. Żadna z nich nawet ani odrobinę nie zmądrzała – dwie tylko się przestraszyły i uciekły, a ich wybory nie zostały tutaj szerzej naświetlone. Brakuje tu całkowicie łańcucha przyczynowo-skutkowego, przez co nie jestem przekonany, czy całość ma jakikolwiek sens. Dodatkowo strzałem w kolano jest zupełnie nierealne zakończenie i bezsensowna ostatnia scena. Zupełnie jakby ktoś piszący scenariusz nie wiedział co dalej i skończył całość . Bez ładu, składu, sensu, a już w ogóle bez jakiejkolwiek (choćby poza filmem) ciągłości historii bohaterek.

Mimo to, mi się podobało i zapisało się w pamięci. Film jest wyrazisty, ciekawie zrobiony, zawiera kilka fajnych pomysłów. Szkoda, że nad sensem przedstawionej w nim historii nikt dłużej nie pomyślał. 


Spring Breakers
reż. Harmony Korine, 2012

Moja ocena: 6 /10