czwartek, 23 grudnia 2010

Dirty Dancing




Niesamowicie zbanalizowany wątek aborcji. Został do tej historii w stawiony chyba tylko po to, aby rozgrywać względy ojca Frances pomiędzy dobrym chłopcem, przyszłym lekarzem, który okazuje się zimnym draniem, a naszym super bohaterem Johnnym. Sama aborcja w tym filmie nie ma najmniejszego znaczenia, jest potraktowana jak zabieg wyrwania chorego zęba. Na żadnym z bohaterów to nie wywołuje najmniejszego wrażenia.

Sama postać głównego bohatera – Johnnego – została stworzona pod psychikę kobiet. Jest on z pozoru silnym, intrygującym, przystojnym „złym chłopcem”, a okazuje się przy bliższym poznaniu czuły, delikatny i dobry. Jego pozytywne cechy zostały do granic możliwości rozciągnięte i uwypuklone. Dzięki temu widzowi może umknąć nawet fakt, że jest on męską prostytutką.

Ogólnie on, jak i wszyscy pozostali bohaterowie, jest niesamowicie jednowymiarowy, a jego osobowość jest odrobinę niespójna i rysowana na potrzeby konkretnych scen.

Frances również plastikowa. Przeżywa piękne marzenie o wyjątkowym romansie na wakacjach, z którym mają się utożsamiać widzki. Taki taneczny Romeo i Julia. Dziewczyna z dobrej rodziny i chłopak, który nie pasuje, nie jest akceptowany przez rodziców. Ona się wymyka, ryzykuje, ma trochę adrenaliny, a dzięki temu przeżywa wspaniałe chwile.

Wszystko rozgrywa się dość szablonowo od początku do końca... uwzględniając wielki taneczny happy end i tuż przed nim smutne rozstanie i inne zawirowania.

Typowa Hollywoodzka bajka. 100% fajności, niewiele procent poziomu artystycznego.

Oglądało się dobrze. Muzyka sprawiała, że nóżka chodziła. I gdybym miał wybierać Step Up-y, Tańce z gwiazdami, na lodzie, w wodzie, czy tam gdzie, to wybrałbym Dirty Dancing.


Dirty Dancing
reż. Emile Ardolino, 1987

Moja ocena: 4/10

środa, 15 grudnia 2010

Źródło





[uwaga, tekst zawiera spojlery]

Arcydzieło. Jeden z trzech najlepszych filmów Bergmana. Dzieło kompletne.

Niesamowicie ciekawe postaci, ich losy i wybory moralne.

Dziewczynka – uosobienie niewinności. Chowana pod kloszem, nie zdaje sobie sprawy ze zła tego świata. Przypomina Czerwonego Kapturka. Do tego jest dziewicą – ikoną czystości (jej szaty), chlubą swojego domu i żywym dowodem na jego prawość i pobożność.

Służąca – zawsze w cieniu dziewczynki. Na jej usługach. Zawsze ta gorsza. Potępiana za coś, co stało się nie z jej winy. Pozbawiona własnego domu rodzinnego, skrzywdzona przez los. Nieszczęśliwa. Chodzą jej po głowie czarne myśli, chęć odwrócenia losów, zepsucia dobrego imienia Dziewczynki. Później bierze na siebie odpowiedzialność za to, co widziała (jedyny naoczny świadek). Ma straszne wyrzuty sumienia.

Ojciec – głowa rodziny. Wymierza wyrok. Nie działa pochopnie. Najpierw zbiera dowody. Nie zabija po cichu. Najpierw patrzy w twarz oprawcom swojej córki. W afekcie morduje też chłopca, później tego żałuje.

Oprychy trafiają do domu rodzinnego zamordowanej wcześniej dziewczyny. Rodzina przyjmuje ich, daje dach nad głową, karmi. Oni nie zdają się zdawać sprawy z tego, co robią, co się w ogół nich dzieje.

Pobożna rodzina morduje trzy osoby. Żądna jest zemsty, choć jest to niezgodne z ich wiarą. Z jednej strony świece dla Maryi dają, z drugiej mordują u siebie w domu ludzi. Ale czy ta zemsta to nie był ludzki odruch? Czy to nie było „normalne” zachowanie? Jak wiele osób na ich miejscu postąpiłoby podobnie?
Jednak jak wielki jest ból sumienia i jak wielką próbą wiary okazało się to zdarzenie.
Później pozostał żal i zadośćuczynienie. Człowiek błądzi, to normalne, a Bóg okazuje się miłosierny... Zaraz, przecież Bergman był ateistą!

A wyszła mu przypowieść... albo taki klasyczny dramat godzien Szekspira.
Treść, historia, budowa, psychologia postaci i dramaturgia – wielkie chapeau bas z mojej strony dla reżysera oraz twórczyni scenariusza.

Znakomite aktorstwo i zdjęcia Nykvista to już tylko rodzynki na torcie.


Źródło / Jungfrukällan
reż. Ingmar Bergman, 1960

Moja ocena: 10/10

niedziela, 12 grudnia 2010

Once




Film o miłości, muzyce, miłości do muzyki, miłości do gitary... o wolności, imigracji, skomplikowanych życiowych losach.

Nastrój wspaniale wpisuje się w rytm melancholijnej muzyki, ona sama zaś doskonale wypełnia film. Bardzo ciekawa ścieżka dźwiękowa.

Dobre aktorstwo - dzięki niemu nieśmiałe uśmiechy przekonują, drobne zakłopotania wydają się prawdziwe.

Wśliznąć się można niepostrzeżenie i odpłynąć wraz z rytmem ciągniętych ze strunami słów piosenek...

Jeśli spojrzymy na trzeźwo, zauważymy banalną fabułę o niełatwych miłostkach i ciężkim życiu oraz tendencyjny rozwój wydarzeń. Przewidzimy kolejne drobne zawirowania między bohaterami, ich życie wyda się papierowe, a cały film bajką - skażoną nieco rzeczywistością, ale wciąż tylko grzeczną i ładną bajką.

Ale od kiedy ja patrzę trzeźwym okiem?


Once
reż. John Carney, 2006

Moja ocena: 5/10

sobota, 11 grudnia 2010

Zabicie ciotki

„Postanowiłem codziennie chodzić do kina, żeby jak największą część życia spędzić w letargu.”

„Dwudziestoletni student, Jurek, spowiada się z popełnionych w ciągu siedmiu lat grzechów i wyznaje, że zabił ciotkę. Ponieważ nie żałuje swego czynu, ksiądz odmawia mu rozgrzeszenia, ale obiecuje, że będzie na niego codziennie czekać.” – tak zaczyna się opis strasznie mało popularnego filmu nie tyle nieznanego, co chyba skutecznie zapominanego i chowanego w kąt reżysera-artysty-wariata polskiego kina – Grzegorza Królikiewicza.

„Zabicie ciotki” opisać mogę skojarzeniami z innymi ciekawymi filmami polskiej produkcji. W zasadzie przypomina mi to przyciszony miks nagrodzonych znakiem jakości KYRTAPS Poleca! „Jak daleko stąd, jak blisko” Konwickiego oraz „Trzeciej części nocy” A. Żuławskiego. Wydaje mi się, że to skojarzenie powinno dostatecznie zmotywować czytelników tego tekstu, do sięgnięcia po wszystkie trzy, z rzuconych w tym akapicie tytułów – wszystkie są znakomite.

Samo „Zabicie ciotki” jest senne, mgliste i gęste. Poza dźwiękami wydawanymi przez głównego bohatera krzątającego się po domu, słychać jego monologi i myśli komentowane dźwiękiem audycji radiowych oraz telewizyjnych.

Taka trochę to „Zbrodnia i kara”, ale bohater nie ma wyrzutów sumienia. Więcej, zbrodnia jest dla niego spełnieniem(?). Stanowi chwilowy sens życia, wypełnia je treścią. Dzięki niej, temu, że wysyłanie pocztą w paczkach żywnościowych pociętych na drobne kawałki zwłok, wypełnia mu dzień, nie ma poczucia nudy ani tego, że każdy dzień jest taki sam, jak poprzedni. Ukrywanie zbrodni zapewnia mu odpowiedni poziom adrenaliny we krwi, której tak bardzo pragnął.

Ciotka była dla niego dobra – sam to przyznaje. Nic do niej nie miał. Jedynie zagłaskiwała go na śmierć oraz odbierała poczucie całkowitej wolności(?).

W dalszej części filmu bohatera coś jednak gryzie. Ostatecznie spowiada się, ale nie księdzu, a poznanej dziewczynie, którą następnie wciąga w swój świat nieuporządkowanych emocji.

Na wszystko, co przedstawia Królikiewicz trzeba jednak zachować margines bezpieczeństwa, bo trudno nie oprzeć się wrażeniu, iż wszystko nie jest do końca poważne, nie jest do końca na serio.

A z rzeczy, które mi się nie podobały, wymienić mogę grę czasem – co było wcześniej, co później. Jakoś do końca mi nie grało... Co nie zmienia faktu, że „Zabicie ciotki” to film bardzo ciekawy i bardzo dobry.


Zabicie ciotki
reż. Grzegorz Królikiewicz, 1984

Moja ocena: 8/10

Przepraszam, ale...

Brutalna rzeczywistość szybko zweryfikowała moje zamiary. Nie mam czasu, ochoty albo natchnienia, by regularnie pisać o każdym obejrzanym filmie. Muszę się nakręcić, wciągnąć w temat, aby skutecznie odskoczyć od niefilmowej rzeczywistości i dzięki temu móc z przyjemnością dzielić się swoimi wrażeniami z czytelnikami tego bloga (o ile tacy w ogóle istnieją).

Nie daje rady recenzować każdego tytuły, który zdarza mi się oglądać, więc, zadowalając się okruszkami, zamieszczać będę tu tylko komentarze do tych obrazów, których datę seansu los umiejscowił w mniej przeładowanymi obowiązkami terminach.

Teraz grzecznie przywołuję się do porządku i zaczynam zamieszczać nowe mini-recenzje...

środa, 17 listopada 2010

Koralina i tajemnicze drzwi




Bardzo ciekawa bajka.
Fabuła barwna, umiejętnie poprowadzona, gęsta i wciągająca.

Dziewczynka się nudzi sama w dużym, pustym, starym domu. Rodzice nie mają dla niej czasu, na nic jej nie pozwalają, pochłonięci są doszczętnie pracą. Sąsiedzi ją ignorują, przekręcają jej imię. Koralina odkrywa równoległy, lepszy świat, w którym mama i tata się nią zajmują, pysznie gotują i sprawiają jej wiele przyjemności. Sąsiedzi są otwarci i fascynujący. Wszystko jak z bajki, ale niewiele czasu potrzeba, by bohaterka odkryła mroczną stronę tego drugiego domu oraz to, iż pozorne spełnienie jej marzeń było jedynie przynętą okrutnej czarownicy... Dalej walka z nią, próba uratowania innych dzieci i takie tam przygody, które aż proszą się o to, by zrobić grę komputerową na ich podstawie.

Do tego całość pełna ciekawych postaci – dziecko sąsiadów, kot, pan tresujący myszy, grube artystki. Bardzo interesująca przestrzeń – stary, straszny dom na odludziu, głęboka studnia itd.

Dobra animacja udająca prawdziwe zdjęcia filmowe. Jest tu głębia ostrości, są tradycyjne kadry.

Ciekawy dźwięk, sensowne dialogi, przygoda, groza, humor – wszystkiego w sam raz.

I teraz najważniejsze - nie ma słodzenia i ugłaskiwania. Nie ma przesadnego koloryzowania i cenzurowania świata na potrzeby małoletniego odbiorcy. Jest trochę smutku, są problemy i ich rozwiązania, są wartości trwalsze niż dmuchany balonik z myszką Miki.

Warto... szczególnie, gdy samemu jest się dużym dzieckiem :)


Koralina i tajemnicze drzwi / Coraline
reż. Henry Selick, 2009

Moja ocena: 7/10

Magiczne drzewo




Bardzo dobra animacja i... nic poza tym.

Sympatyczny i pozytywny film dla dzieci. Tylko dla dzieci.

Czerwone krzesło, które spełnia życzenia, chodzi, lata i robi różne inne dziwaczne rzeczy. Trójka rozrabiaków, niezwykłe przygody i ogólnie srutu bajeru.

Nic złego, ale też nic szczególnego.
Najlepiej mieć od 5 do 14 lat.

Na TVP2 w sobotę w południe będzie się wyróżniać. I chyba tylko tam.


Magiczne drzewo
reż. Andrzej Maleszka, 2009

Moja ocena: 5/10

piątek, 12 listopada 2010

Ściana



Postaram się dość ostrożnie napisać kilka słów o tym filmie, gdyż na muzyką się nie interesuję -> na muzyce się nie znam, więc nie chciałbym palnąć tu jakiś strasznych głupot, za które znawcy tematu zaraz by mnie powiesili na trzepaku (nie powiem za co).

Ten znakomity obraz Alana Parkera jest filmową interpretacją legendarnej płyty Floydów. Jedyną treścią tego dzieła jest treść płyty „The Wall” z 1979 roku. Parker gra kolejne utwory w kolejności zgodnej z tą na płycie. Obrazuje tekst ukazując na ekranie losy bohaterów (dwóch, jednego?). Spaja kolejne utwory w całości, płynnie przechodzi z treści jednego do drugiego. Prowadzi spójny dialog z widzem mówiąc muzyką i obrazem. Traktuje słowa piosenek zarówno dosłownie, jak i metaforycznie, uwypuklając oraz czasem dodając coś od siebie.

Budowanie wokół siebie muru, zakładanie masek, poddawanie się systemowi i wiele, wiele więcej. Do tego mnóstwo interesujących pomysłów na sceny i oddanie niepokojącego nastroju płyty.

W mojej ocenie to film bardzo dobry. Wielkie wrażenie zrobił na mnie, gdy ponad 4 lata temu widziałem go po raz pierwszy. Teraz wrażenie mniejsze, ale treść wciąż aktualna, warta zastanowienia się.

A „Ściana” jest chociażby o tyle wyjątkowa, że często spotyka się filmowe adaptacje literatury, ale filmowe adaptacje płyty z muzyką można policzyć na placach... w zasadzie, ja w tej chwili nie przypominam sobie żadnej innej (nie licząc obrazów w stylu „Mamma Mia!”).


Ściana / Pink Floyd The Wall
reż. Alan Parker, 1982

Moja ocena: 8/10

czwartek, 4 listopada 2010

Z kronikarskiego obowiązku

W ostatnim czasie widziałem trzy filmy, które były zbyt pospolite, by napisać o nich coś więcej, niż poniższe kilka słów.


Hidalgo - ocean ognia” - ogląda się przyjemnie, myśleć nie trzeba, cały czas coś się dzieje, kilka razy jest z czego się uśmiać; scenariusz powiela schematy, fabuła niczym się nie wyróżnia; całość to jedna wielka głupota; kończy się mdłymi gadkami oraz bajkowymi, słodkimi rozwiązaniami wszystkich problemów; nie warto tracić czasu














Hidalgo - ocean ognia / Hidalgo
reż. Joe Johnston, 2004

Moja ocena: 2/10


Fantomas kontra Scotland Yard” - film stary, który doskonale ukrywa swój wiek; po obrazie nie widać czasu, który upłynął od dnia jego premiery; żywe kolory, współczesne dialogi; gdyby nie sztuczki montażowe robiące za efekty specjalne powiedziałbym, że nie ma on więcej, niż 30 lat; ogólnie to kino familijne jakich wiele, film z Louisem de Funès śmieszny jak każdy inny z Louisem de Funès :)














Fantomas kontra Scotland Yard / Fantômas contre Scotland Yard
reż. André Hunebelle, 1967

Moja ocena: 5/10


Morfina” - ani nie grzeje, ani nie ziębi; obok tego filmu przeszedłem zupełnie obojętnie; zrobiony dobrze, ale bez szału; zdjęcia jak to w kinie rosyjskim; wszystko w miarę czytelne, konsekwentne, przemyślane; ale nie ma czym się zachować; nie ma za co ten film zapamiętać na dłużej














Morfina / Morfii
reż. Aleksiej Bałabanow, 2008

Moja ocena: 6/10

niedziela, 24 października 2010

Małe dzieci



Oni byli jak małe dzieci, jak ćmy lecące do światła i spalające się od jego ciepła.

Są filmy, których klasę widać od pierwszych sekund. Zachwycają każdym kadrem, w każdym ujęciu widać kunszt reżysera. Nie trzeba oglądać więcej niż 2 minuty, by dostrzec ich walory estetyczne i czysto filmowe. Wprawne oko doświadczonego widza po fragmencie zwiastunu potrafi rozpoznać dzieło warte obejrzenia.

Obraz Todda Fielda na pewno do nich nie należy. Jest z pozoru bardzo zwyczajny. Gdyby opowiedzieć jego fabułę w kilku krótkich zdaniach, można dojść do wniosku, że już wiele takich widzieliśmy. 

Dopiero po bliższym przyjrzeniu się sposobowi narracji i ukazywania emocji bohaterów widać, że nie mamy do czynienia z kolejną pospolitą historyjką o romansie dwojga ludzi nieszczęśliwych w swoich małżeństwach.

Trzeba dać historii czas się opowiedzieć. Ona powoli się rozkręca, powoli gęstnieje naświetlając obraz postaci – ojca i kochanka, matki i kochanki - oraz pozostałych pierwszoplanowych - pedofila, a także ex-policjanta. Narrator wszechwiedzący z humorem opowiada, podsumowuje, uzupełnia. Losy bohaterów  się krzyżują, przeplatają i stają co raz bliższe widzowi. Wszystkich łączy jedno – życiowe błędy, brak zrozumienia dla błędów innych i.... tutaj niech każdy sobie dopowie.

Pomijając standardowe usterki w stylu - Kate Winslet w makijażu wychodzi z pod prysznica – nie podobało mi się dość gwałtowne zakończenie. Pozostawiło jakiś niedosyt, gdyż niewyjaśnione zostały dalsze losy. Są dwie opcje – albo każdy ma sobie sam dopowiedzieć, co było dalej, albo zostawiona została furtka dla drugiej części filmu (takie serialowe zagranie z tym „tutaj zaczyna się przyszłość”).

Poza tym, film bardzo dobry. Niezła dramaturgia, dużo emocji na ekranie. Psychologia postaci przekonująca, angażująca nieco widza. Dynamika kontrolowana, w zależności od potrzeby cisza, błoga sielanka lub szybka zmiana wydarzeń.

Zdecydowanie warto! 



Małe dzieci / Little Children
reż. Todd Field, 2006

Moja ocena: 8/10

niedziela, 17 października 2010

Damy z Lasku Bulońskiego



Drugi pełnometrażowy film Bressona.

Robert był jak wino, im starszy, tym lepszy. Jego styl rodził się z czasem i powoli, z każdym kolejny dziełem nabierał co raz bardziej fascynującego kształtu. Swoje apogeum osiągnął w ostatnim w filmografii „Pieniądzu”. Nie dziwi zatem, że „Damy z Lasku Bulońskiego” nie powalają stroną formalną.

Solidna historia miłosna, forma podporządkowana treści, nie zwracająca na siebie uwagi. Bez zbędnych bajerów i upiększeń. Konkretnie, prosto i na temat. Nie ma czym się zachwycać, nie ma czego ganić.

Nawet głośne wzdychania i nieco przerysowane zagrania aktorek nie raziły, gdyż to w końcu damy były, a one, jak przystało na wyższe sfery, na pokaz wozić się lubiły. Dodatkowo należy pamiętać, iż to film z 1945 roku, a ogląda się bardzo dobrze. Dynamiczna historia, brak zbędnych ujęć - wszystko toczy się jak należy i nudzić specjalnie się nie można.

„Damy z Lasku Bulońskiego” to film bardzo udany, ale w filmografii Bressona zdecydowanie (i słusznie) ginie w cieniu takich tytułów, jak „Dziennika wiejskiego proboszcza”, „Prawdopodobnie diabeł”, „Na los szczęścia, Baltazarze!”, „Pieniądz”, które świecą niczym gwiazdy.

Widzu, kieruj się w stronę światła.













Damy z Lasku Bulońskiego / Les Dames du Bois de Boulogne
reż. Robert Bresson, 1945

Moja ocena: 6/10

sobota, 16 października 2010

Begotten




Stylizowany na stare kino nieme - monochromatyczny obraz o bardzo dużym kontraście pełen zakłóceń i rys, ścieżka dźwiękowa ograniczona do dziwnych odgłosów i niepokojącej muzyki.

Artystyczne szaleństwo, prowokacja i festiwal obrzydliwości w jednym.

Narkotyczna wizja ruszających się czarnych plam na szarym tle, od których może rozboleć głowa. Dużo krwi, flaków, torturowania i innych strasznych rzeczy. Próba wprowadzenia widza w trans hipnotyczny.

Nie jest to kino, wobec którego można przejść obojętnie. Takie filmy się albo nienawidzi albo uwielbia.

Ja ledwo dałem radę wytrwać do końca. Z każdą minutą było co raz gorzej.
„Begotten” jest dla mnie bełkotem, próbą zszokowania ubraną w dobrze dopasowane ciuchy.

Kto przed seansem zażyje coś mocniejszego może odkryje w tym wszystkim prawdę o powstaniu świata, ale... dobrze, że u nas zlikwidowali dopalacze.

_______________________
Begotten
reż. E. Elias Merhige, 1991

Moja ocena: 3/10

Do ciebie, człowieku




Kunszt reżyserski Roya Anderssona widać w każdym ujęciu. Mi przede wszystkim rzuciło się w oczy kadrowanie, gospodarowanie przestrzenią, znajdywanie odpowiedniego miejsca dla każdego elementu obrazu. Przeważnie to była tylko dekoracja, scenografia stworzona w studiu, ale i tak. Przeważnie kadr przypominał teatralną scenę, po której poruszają się aktorzy, ale i tak.
Kamera nieruchoma, zawsze ustawiona we właściwym miejscu, pod odpowiednim kątem. Montaż wewnątrzkadrowy. Na wszystko jest miejsce i czas. Bohater, na którym ma zostać skupiona uwaga, zawsze wyłoni się z tłumu w sposób naturalny, podobnie jak przejścia z jednej sceny do drugiej, harmonijny.

Podobał mi się człowiek, który opowiadał do kamery swój sen tocząc się samochodem w korku ulicznym. Kończąc swoją historię po prostu wyjechał z kadru. Ciekawa była również scena w barze. Ujęcie rozpoczął tłum ludzi siedzących przy stolikach, a po zawołaniu barmana „przyjmujemy ostatnie zamówienia” scena się oczyściła, wszyscy wstali zamawiać i na pierwszym planie został chłopak z dziewczyną rozpoczynający swój dialog.

Trochę dobrego humoru, szczególnie na początku. Kilka ciekawych wizji sennych – picie piwa na rozprawie w sądzie oraz podróżowanie kamienicą – zapamiętam raczej na długo.

Ogólna wymowa chłodna, ogólnoludzka. Całość autorska, a więc niepowtarzalna.

Tylko te kolejne scenki co raz mniej wnoszące, co raz luźniej ze sobą powiązane, co raz bardziej tracące na atrakcyjności, mdłe i beztreściowe. Gdyby tak wyciąć 10 z nich, film by się nie rozpadł, a może dzięki temu byłby nieco ciekawszy i dynamiczny? Bo gdy już wszystkie zalety, o których pisałem wyżej, się dostrzeże, gdy się pośmieje, wyłowi najważniejsze pomysły, nie ma czego oglądać.

______________________________
Do ciebie, człowiekuDu levande
reż. Roy Andersson, 2007

Moja ocena: 7/10

Dzień dobry!

Zawsze po seansie czuję potrzebę napisania czegoś, zdania same układają mi się w głowie. Nie wiem, czy to nawyk, efekt wieloletnich doświadczeń blogowania na FilmWebie, czy chęć podzielenia się swoimi przemyśleniami, opiniami, krytycznymi uwagami. To, że po skończonym seansie siadam do komputera i piszę, wydawało mi się zawsze tak naturalne, że aż dziwnie było tego nie robić.

Od czasu, gdy życie w moich kręgach na FilmWebie wymarło a on sam przestał działać jak należy, mało obejrzałem. Paradoksalnie podczas długich, pięciomiesięcznych wakacji nie było czasu ani ochoty. Teraz, wraz z rozpoczęciem roku akademickiego, wracam do regularnego oglądania. Na filmy mogę przeznaczyć góra kilka godzin tygodniowo, bo natłok zajęć jest spory, ale ponoć dla chcącego nic trudnego.

Oglądanie dobrych filmów samo w sobie niesie wiele satysfakcji, dostarcza wrażeń estetycznych, emocjonalnych, tematów do przemyśleń, ale dopiero, gdy podzieli się z kimś swoją opinią, seans można uznać za zakończony.

Od dzisiaj tutaj będę kończył moje seanse. Czasem w jednym, dwóch zdaniach, czasem w kilkunastu, ale zawsze. Taką przynajmniej mam nadzieję.