Mnóstwo Złotych Globów i jeszcze więcej nominacji do Oscarów to powody, dla których o tym filmie jest głośno w środkach masowego przekazu. W najbliższym czasie będzie pewnie jeszcze głośniej, gdyż specjaliści z Hollywood wróżą mu mnóstwo złotych statuetek na gali za miesiąc. Skoro wszyscy o nim mówią, to warto go znać, aby wiedzieć, o czym oni mówią. Niestety, jest to jedyny powód, dla którego warto ten film obejrzeć.
Początek filmu jest żenujący. Wszyscy tańszą, śpiewają, sensu zupełnie brak, a każda kolejna scena jeszcze bardziej ocieka lukrem. Kolejne ujęcia i zachowania bohaterów usilnie próbują zrealizować założony schemat, zamiast wynikać z treści. Jeżeli już przebrniecie przez fatalny początek, dotrzecie do fabularnej części filmu. Jest ona płytka i schematyczna, ale na szczęście da się ją oglądać. Opowiada ona, prześlizgując się po wierzchu, o podążaniu za marzeniami, romantycznej miłości i kilku innych wyświechtany motywach. Oczywiście, musi w pewny momencie być zwrot akcji, w tym wypadku lekkie zderzenie z rzeczywistością. Całość kończy się równie źle, jak się zaczęła. Zakończenie jest oderwane od reszty i wstawione tak samo na siłę, jak wstęp. Jest pełne prostackich zagrywek i ujęć nastawionych na szybki efekt. Ogólnie mówiąc, treść filmu jest na poziomie sześciolatka.
Film utrzymany jest w formie możliwie jak najbardziej łechcącej widza. Przecież to ma się przede wszystkim podobać, a nie mieć sens. Bohaterowie tańczą i śpiewają wtedy, gdy minęła odpowiednia liczba minut części fabularnej, a nie wtedy, gdy wynika to z treści. Wiele scen kipi wręcz kiczem wylewającym się z ekranu. Ma być ładnie i kolorowo ku uciesze masowego odbiorcy, w efekcie całość jest do bólu plastikowa… i słabo zaśpiewana. Nie zaprzeczam, że "La La Land" ma kilka plusów i dobrych, zapadających w pamięć scen, jednak ja ledwo dałem radę przez niego przebrnąć.
Dla mnie to kolejny przykład, że kupa, choćby starannie wysuszona, pięknie pomalowana na różne kolory i zapakowana w złote pudełko, zawsze pozostanie kupą. A film to nie jest banknot studolarowy, aby mógł – lub wręcz miał – podobać się każdemu.
Dla mnie to kolejny przykład, że kupa, choćby starannie wysuszona, pięknie pomalowana na różne kolory i zapakowana w złote pudełko, zawsze pozostanie kupą. A film to nie jest banknot studolarowy, aby mógł – lub wręcz miał – podobać się każdemu.
reż. Damien Chazelle, 2016
Moja ocena: 3 /10
No i to kolejny kamyk wrzucony do worka z napisem "broń się przed tym". Żona o niczym innym obecnie nie marzy jak o pójściu do kina. I nawet dała mi wybór "La la land" lub "Sing"... Podsuwam jej co jakiś czas recenzje, tłumaczę że to nie takie znowu mądre i piękne jak w radio mówią, że może warto byłoby spojrzeć na inny repertuar. Pokażę jej też Twoją analizę, musi być jakiś sposób na wykręcenie się od tego! A próbowałem już wielu obejść...i nic.
OdpowiedzUsuńA tak swoją drogą gdzieś czytałem, że film ten łączy w sobie najlepsze cechy "Piny", "Deszczowej piosenki" i uwaga uwaga "Kabaretu". Papier przyjmie każdy zbiór słów...
:-))
UsuńDla świętego spokoju, ten film dałbyś radę obejrzeć. Najwyżej przed wejściem do kina dziabniesz dwa piwka.
Jednak ważniejszą kwestią jest to, że oddawanie ciężko zarobionych pieniędzy producentom „La La La”, aby mogli oni zarobić kolejny milion na wytworzonym i rozreklamowanym kolorowym świecidełku, jest zbrodnią. Lepiej pójść na coś polskiego albo ambitnego i dać zarobić tym, którzy potrzebują Twoich pieniędzy na produkcję kolejnego dobrego filmu :)
Może taki argument przekona Twoją żonę?
Spróbowałem argumentu, ale nie zadziałało :D
UsuńTeraz już trochę bardziej merytorycznie mogę coś napisać.
Scenariusz odtwórczy w stopniu maksymalnym, Pan Ryan starał się, natomiast do musicalu po prostu się nie nadaje, sceny tańca amatorskie (Gene Kelly w tym tańcu płynął, Ci z La La Landu co najwyżej drepczą), muzyka nierówna, praca kamery też często zbyt agresywna, dialogi fatalne.
Film ma też pozytywne strony - końcówka,całkiem sporo pięknych zdjęć, część piosenek. Poza tym trudno temu filmowi odmówić ciepłej atmosfery, co w czasach wszechobecnych animacji, idiotycznych komedii z żartami o seksie i filmów akcji, w tym komiksowych, naprawdę jest godne uwagi. I ja się nie oburzam, że to rozpromowali. Ludzie do kina pójdą, kto ma zarobić ten zarobi, wierzę jednak że takie filmy może chociaż części widzów otworzą oczy, że kino to sztuka a nie sieczka. Wolę żeby zarabiali na tym niż 26 części przygód superbatmana.
O! Czyli Ci się podobało?
UsuńW wielu sprawach się zgadzamy, ale końcówka dla mnie efekciarska, kiczowata i sztucznie doklejona. Osobiście nie zapamiętałem żadnej piosenki, żadna nie wpadła mi w ucho.
Tu zgadzam się, że film ma plus za stylizację, próbę łapania klimatu taneczno-jazzowego... jakąś taką ciepłą atmosferę, magię Los Angeles.
Jednak dla mnie nie do zniesienia był ten kicz, ten poziom treści, to poszatkowanie scenariusza.
Superbatman 25 czy La la la - dla mnie taka sama sieczka, tylko podana w innym gatunku filmowym :)
Nie wiem, co z tego filmu można wynieść... Wrażenia estetyczne? Bo treści tam nie ma. A i forma to głównie lukier pod publiczkę. W super-batmanie ma być akcja, tu ma być ładnie i kolorowo - taka różnica.
Nie wiem czy mi się podobało, to jeden z niewielu filmów o którym nie potrafię powiedzieć czy go polecam czy nie. Lista negatywów jest zdecydowanie dłuższa niż lista pozytywów, niemniej będę bronił tezy, że gdyby tylko takie filmy powstawały poziom inteligencji społeczeństwa poszedłby w górę. Myślę że to dobre dzieło na rozpoczęcie przygody z poznawaniem historii kina, może nie najlepsze, może nie z czołówki, ale dobre.
UsuńGeneralnie jestem rozdarty, bo ja ten kicz też widzę, z drugiej strony sam temu urokowi w jakimś stopniu się poddałem. Nawet wystawiając ocenę nie mogę się pod nią podpisać, bo za godzinę bym ją zmienił.
A że treści nie ma to jest prawdą, czasami jednak, przynajmniej mi, potrzebna jest rozrywka bez głębszej treści (dlatego na przykład oglądam nadal Allena).
Sporo prawdy w tym, co piszesz. Myślę, że ten film doskonale wstrzelił się w punkt równowagi, pomiędzy byciem zjadliwym (ze smakiem) dla mas wychowanych na reklamach i serialach, a spełnieniem podstawowych zachcianek hollywoodzkich krytyków, żądających wysokiej jakości techniczno-artystycznej show.
UsuńZ jednej strony większość ludzi obejrzy go z przyjemnością, mało kto się skrzywi, a nawet jeżeli odrzuci go kicz, nie wyjdzie z kina, bo będzie w stanie dostrzec plusy (jak my teraz). Z drugiej strony, jest tu sporo słodzenia samemu Hollywoodowi, są nawiązania do dorobku, magii i historii kina, jak i całej sztuki popularnej. To właśnie sprawia, że „La la la” potrafi się przypodobać milionom widzów i odnieść sukces komercyjny, podlizać się hollywoodowi i zdobyć Oscary za swoje – stojące na dobrym rzemieślniczym poziomie, lekko zabarwione artystycznie – wykonanie.
Ja jednak jestem zwolennikiem rzucania na głęboką wodę - nie uznaję kompromisów. Uważam, że przygodę z kinem artystycznym należy zaczynać od Bergmana, Tarkowskiego i Angelopoulosa. I albo coś pęknie, albo to kino otworzy widzowi oczy i umysł, pozwoli zmienić spojrzenie, zobaczyć, czym może być sztuka filmowa albo nie. Jeżeli nie, pozostanie wmawiać sobie, że produkcje Oscarowe to najwybitniejsze filmy.
Zgadzam się z recenzją. Piosenki nie zapadają w pamięć. Historia jest poszatkowana (zmiany pory roku, jak nowy rozdział - masakra). Pomijam fakt, że aktorsko kuleje, a podkręcony filtr zaprzepaszcza szansę, aby traktować go na poważnie. Cóż, ale nie jesteśmy jedynymi, którym film się nie podobał. Coraz więcej osób ,,zgłasza'' niechęć do tego musicalu.
OdpowiedzUsuń