piątek, 27 września 2013

Wałęsa. Człowiek z nadziei

Tego filmu nie muszę nikomu polecać ani odradzać. Większość z Was, prędzej lub później, i tak go zobaczy.

Niewątpliwie największym jego atutem jest temat. Z jednej strony kontrowersyjny, z drugiej bardzo chwytliwy, od razu kojarzący się, powiązany z historią najnowszą naszego kraju i całej Europy Środkowej. To on sprawia, że do kina popędzą zarówno wycieczki szkolne, jak na niesławne ekranizacje lektur, ale także młodzież 60+, która będzie chciała powspominać minione lata. Wreszcie, do kina pójdą osoby zainteresowane historią, polityką, filmem. 

2xW - nie dość, że Wałęsa to jeszcze Wajda - i jak tu nie ma zostać pobity rekord frekwencji? Ten film ma murowany sukces komercyjny niezależnie od tego, jaki zły on by nie był. Sukces promocyjny osiągnął jeszcze przed oficjalną premierą na festiwalu w Wenecji. Za granicą Lecha Wałęsę znają prawie wszyscy, Wajdę większość, więc połączenie sił dwóch panów na W. jest wielką szansą na reklamę Polski i polskiego kina.


Wierzę, że wreszcie do Polski przyleci Oscar w kategorii "Najlepszy film nieanglojęzyczny". "Człowiek z nadziei" jest dziełem bardzo przystępnym i pełnym humoru. Do tego sam reklamuje się swoim tytułem i dzięki niemu wzbudza ogromne zainteresowanie za granicą. Chwilami przypomina wręcz amerykańską, hollywoodzką sieczkę, więc nasz oczywisty kandydat do Oscara ma spore szanse, aby tę nagrodę zdobyć. Mogłaby ona być wynagrodzeniem nie tyle wątpliwej jakości samego obrazu, ale stanowić pomnik dla Wałęsy i Wajdy, który wielokrotnie był nominowany w tej kategorii, a dostał Oscara tylko za całokształt twórczości.















Ten film to produkt polski. Rzemieślniczo wykonana laurka dla Lecha Wałęsy. Wszystkie kolejne sceny z życia szefa Solidarności zostały odfajkowane poprzez bardziej lub mniej dokładne ich wykonanie, sfilmowanie i zmontowanie.

To film przystępny, robiony pod bardzo szeroką publiczność, więc ogląda się go bardzo dobrze. Dwie godziny mijają szybko. Zaskakująco dużo w tym wszystkim humoru, żartu, można chwilami na prawdę się pośmiać.

Jest tu sporo scen podkreślających charakter Lecha Wałęsy. Jak to w biografii, całość skupia się przede wszystkim na tytułowym bohaterze pozostawiając tło historyczne daleko w tle. Niestety, z tego powodu czasem trudno dojść do tego, co się aktualnie dzieje i, np. po co bohaterowie siedzą gdzieś zamknięci. Poza tym, kolejne wydarzenia nie zawsze są ze sobą spójne i jedne nie do końca wynikają z drugich. Niektóre są przesadnie rozwleczone, inne mocno pourywane i rzucone ni stąd, ni zowąd.

Nie zachwyca montaż. Sprawia wrażenie, że film był w pośpiechu sklejany, bo terminy goniły, zbliżał się festiwal i film trzeba było pokazywać. Niestaranna charakteryzacja powoduje, że Wałęsa nienaturalnie szybko zmienia swój wygląd, np. po 4 latach nagle wygląda 20 lat starzej i jest cały siwy. Może to dezorientować widzów.















O jakieś spójnej estetyce filmu również trudno mówić. Początek jest nakręcony jak serial z TVN-u. Później widzimy ratowanie scenariusza i opieranie fabuły o sprawdzony motyw wywiadu z przeplataniem zdjęć archiwalny, stylizowanych na archiwalne oraz dziejących się na bieżąco. Wszystko to jednak sprawia wrażenie bylejakości. Jakby nikt nie miał pomysłu na ten film i sięgnął do szuflady po sprawdzone, gotowe modele z przed 30 lat. 

Ogólnie trudno doszukać się tutaj czegoś filmowo dobrego. Nie ma żadnych pomysłów reżyserskich (nie to, co w "Tataraku"). Nie ma nawet chwili na zatrzymanie się, wprowadzenie jakiegoś elementu poetyckiego, jakieś metafory, symbolu. Wszystko zostaje podane na talerzu, jest prostackie do bólu.

W politykę na pewno wdawał się nie będę, ale na pewno sporo osób zauważy podkreślanie na każdym kroku tego, jakie to były czasy, w jakiej to sytuacji był TW "Bolek", że musiał podpisać papier. Z drugiej, strony na ekranie również widać, że Wałęsa nie zawsze mądrze postępował i nie jest jakoś przesadnie kreowany na superbohatera.

Mi najbardziej podobała się rola Agnieszki Grochowskiej. Wykreowana przez nią Danuta Wałęsa nie tylko błyszczała na ekranie, ale także sceny z jej udziałem posiadały największy ładunek emocjonalny. Jeszcze jeden plus mogę dać za polskie, rockowe przeboje puszczane w tle. 

Całość w miarę przyzwoita, da się oglądać. 


Wałęsa. Człowiek z nadziei
reż. Andrzej Wajda, 2013

Moja ocena: 4 /10

piątek, 28 czerwca 2013

Like Someone in Love

Moim zdaniem, warto obejrzeć najnowszy film Abbasa Kiarostamiego, laureata znaku jakości "KYRTAPS Poleca!" za film "Smak wiśni" z 1997 roku. Zdziwiło mnie niskie do tej pory zainteresowanie produkcją z 2012 roku oraz jej bardzo słaba średnia ocen w serwisie FilmWeb.pl, więc postanowiłem napisać tutaj kilka słów, aby zachęcić do obejrzenia tego filmu.


Oczywiście, jak to w przypadku wszystkich filmów reżysera z Iranu, nie jest to łatwe, fajne i widowiskowe kino. W zasadzie, oglądając "Like Someone in Love", ma się wrażenie, że nic się nie dzieje. Całość składa się zaledwie kilku długich, powolnych scen pełnych spojrzeń i spokojnych dialogów. Jednak cierpliwy widz z łatwością wciągnie się świat Akiko i z przyjemnością będzie obserwował to, co dzieje się między młodą prostytutką oraz jej klientem, który podaje się za jej dziadka i tak też zaczyna się zachowywać. Bardzo ciekawe interakcje i nieoczywiste emocje ukazano w tym wyrachowanym,  pełnym gracji, bardzo japońskim(!) filmie. Kolejne ujęcia zdają się nie mieć granic, lecz płynnie przechodzą w kolejne. To samo tyczy się scen. 

Do tego mamy do czynienia tutaj z bardzo solidnym wykonaniem, z dobrym aktorstwem i reżyserią wysokiej klasy. Może całość pewnej części ciała nie urywa, ale jest to bardzo porządne kino z niebanalną treścią, utrzymane w wyrazistym stylu narracji.  


Like Someone in Love
reż. Abbas Kiarostami, 2012

Moja ocena: 7 /10

wtorek, 25 czerwca 2013

Drogówka

Dobre, polskie kino akcji. Dużo w nim dynamiki, zwrotów, popisowych scen i lania szambem po ekranie. To bardzo przystępny film z racji bardzo prostych, nieskomplikowanych treści, jakie porusza. Każdy zna te stereotypy, więc bez problemu je w „Drogówce” odnajdzie. Prawie każdy chce zobaczyć taki obraz tych kanalii (zwanych policjantami), którzy wystawiają mandaty prawym i niewinnym ludziom, a sami są najgorszymi szujami. Nienawiść takiego widza do policjantów znakomicie zostaje podsycana przez ten film. To jest Polska, tu każdy bierze w łapę, chleje wódę i dyma dziwki. Ale zaraz… jednak nie każdy!

Jest bowiem w warszawskiej drogówce jeden biały charakter. Co prawda za uszami też trochę ma, ale ogólnie spoko z niego koleś… nawet Król się nazywa, żeby każdy widz po sześciu piwach załapał, o co chodzi. Ten nasz Król to superbohater w niebieskim kubraczku. Najpierw, niewinnie osądzony z łatwością ucieka z więzienia, by później zbierać dowody przeciw innym policjantom udowadniając tym samym swoją niewinność. W pojedynkę walczy ze złym światem stawiając czoła wszystkim i wszystkiemu mimo, że grożą śmiercią jemu oraz jego synowi. Jaki on odważny! Nawet wcale tym się nie przejmuje, nie robi to na nim większego wrażenia. Więcej, on nawet po pobiciach nie ma śladów, a jego kondycja wciąż jest na najwyższym poziomie. W końcu superbohaterom rany goją się w sekundy, nie tygodnie.



Nie tylko scenariusz jest bardzo schematyczny i szpanerski, ale również pojedyncze sceny starają się być szpanerskimi. Wszystko super objechane, super zakręcone, super szybko cięte.  Krew tryska jak z fontanny, samochody jeżdżą wyłącznie z piskiem opon.

Cały świat przedstawiony ocieka złem. Bohaterowie to istne kumulacje wyłącznie złych cech. Policjanci robią wyłącznie złe rzeczy. Pokazano tutaj chyba wszystkie możliwe brudy. Jakby wmieciono wszystko co tylko można było, aby uzyskać wręcz komiczny efekt. Zło i brud jest na każdym komisariacie, na każdej ulicy, na każdym osiedlu. Dotyka każdego… nawet syn policjanta gra w piłkę nożną w kałuży, a jego koledzy sprzedają mecze… taki to zły świat.

Na zakończenie, żeby nie było, iż wyłącznie marudzę: „Drogówkę” oglądało się bardzo dobrze. Może ona trochę otworzyć oczy niektórym ludziom na to, co dzieje się w polskiej policji, aczkolwiek należy pamiętać, że film przedstawia kosmicznie wyolbrzymiony obraz rzeczywistości. Poza tym, wykonanie i aktorstwo stoi na wysokim poziome. Także bardzo ciekawie, umiejętnie wykorzystano tutaj smartfony. Współczesna technika znajduje odzwierciedlenie na każdym kroku w naszym życiu, więc dobrze, że znalazła odbicie w nowoczesnym, polskim filmie. Szkoda, że scenariusz, jak zwykle nad Wisłą, jest niezbyt wysokich lotów. 


Drogówka
reż. Wojciech Smarzowski, 2013

Moja ocena: 5 /10

niedziela, 3 lutego 2013

Terraferma

Domini di Terraferma – Ziemia zamknięta

Zachęcam do przyjrzenia się temu ciekawemu i nieoczywistemu filmowi. Uważam, że warto poświęcić mu kilka kwadransów. Dlaczego – postaram się wyjaśnić za moment.

Z jednej strony jest to bardzo przystępna, słoneczna, wakacyjna historia w pięknej scenerii. Linosa, na której rozgrywa się akcja, jest małą, włoską wyspą leżącą między Maltą i Tunezją. Jej powulkaniczna sceneria oraz krystalicznie czysta, morska woda jawi się jako raj dla turystów. Bohaterowie zatem próbują trochę się wzbogacić i wynajmują swoje mieszkanie przyjezdnym. Gości czeka doskonały wypoczynek – rejs łodzią rybacką, zwiedzanie wyspy. Coś zaczyna jakby iskrzyć między synem właścicieli a młodą turystką. Szykuje się wakacyjna przygoda. Ona nawet pyta, czy może się opalać topless… i w tym momencie uderza nas drugie oblicze filmu.


Jest nim ciemne, smutne, problematyczne zderzenie z nielegalnymi imigrantami z Afryki. Przypływają oni na tratwach i pontonach. Często pozostają wiele dni na morzu bez jedzenia, picia, na pełnym słońcu. Ryzykują życie by dostać się do Włoch. Z jednej strony, prawo zabrania udzielania im pomocy. Z drugiej, empatia nakazuje ratować ich zdrowie i życie.

Poruszony został w tym filmie aktualny problem dotykający właśnie te włoskie wyspy. W trakcie tunezyjskiej jaśminowej rewolucji tysiące uchodźców przybywało na Lampedusę i Lionosę. Jednak ten polityczny i społeczny problem został tutaj pokazany od strony mieszkańców wyspy, a dokładnie z punktu widzenia młodego Filippo. Obserwujemy, jak powoli zaczyna się w nim gotować. Uderzają go dylematy moralne, wyrzuty sumienia zaczynają męczyć. Z jednej strony trzeba działać zgodnie z prawem, bo przecież już i tak podpadło się policji. Z drugiej, obowiązkiem człowieka jest ratować drugiego człowieka wołającego o pomoc. 


Te dwa oblicza filmu umiejętnie co rusz zderzane są ze sobą zaskakując widzów, wyprowadzając ich z konwencji. Już wkręcamy się w wakacyjny klimat, robi się miło, romantycznie i BAM, zaskoczenie. Całość niepokoi, dotyka ważnych problemów, a robi to w dość atrakcyjnej formie. Także na pozostałe elementy wykonania narzekać nie można, gdyż stoją na dobrym poziomie.

Nie jest to ani odrobinę ckliwe, czy układne. Czuć powiew świeżości płynący z fabuły oraz formy. Wszystko układa się w jedną, dobrą całość. 


Terraferma
reż. Emanuele Crialese, 2011

Moja ocena: 7 /10

wtorek, 29 stycznia 2013

Pszczelarz

Cztery lata temu przeżyłem niezwykły wieczór filmowy. Mianowicie, obejrzałem dwa niesamowite filmy nieznanego mi dotąd twórcy. Tymi filmami było „Spojrzenie Odyseusza” i „Pejzaż we mgle”, a tym twórcą był Theodoros Angelopoulos. Jego obrazy zachwyciły mnie do tego stopnia, że oba uznałem za arcydzieła oceniając je na 10/10, a dodatkowo „Pejzażowi we mgle” przyznałem znak jakości „KYRTAPS Poleca!”, aby wyróżnić go jeszcze bardziej, choć odrobinę nagłośnić i zarekomendować znajomym.

Od tego czasu, między innymi za sprawą retrospektywy Angelopolusa na festiwalu Era Nowe Horyzonty, na FilmWebie z pięćdziesięciu ocen, zrobiło się pięćset, z dwóch komentarzy, kilkanaście. Filmy Theo ogląda co raz więcej widzów – i słusznie. Także ja wracam dzisiaj do tego wspaniałego kina, poznaję kolejne pozycje z filmografii mistrza, a mój zachwyt nad jego kunsztem nie słabnie.


Pszczelarz” rozpoczyna się sekwencją, która powala na kolana. Każdy kadr, każdy najazd jest dopracowany do perfekcji, co sprawia, że wydobywa on z sytuacji dramaturgicznej niesamowicie wiele emocji.

Ruch w kadrze, praca kamery, gra aktorów zgrane ze sobą w taki sposób, że z tego filmu powinni uczyć się młodzi adepci sztuki filmowej. Moim zdaniem, Angelopulos pokazuje tu taką perfekcję, że chyba tylko w historii kina Robert Bresson może się z nim równać. Nic, tylko podziwiać, zachwycać się i odbierać przekaż, który płynie do nas z ekranu.


W powietrzu coś wisi. Mimo odbywającego się wesela uderza cisza, słychać w niej wewnętrzny ból. Bohater stoi nad przepaścią, życie, a raczej jego sens, właśnie mu się urywa.

Jednak nadzieja umiera ostatnia. Kilka minut później na ekranie, obserwujemy obraz człowieka, który jeszcze choć przez chwilę może pomyśleć, że jest komuś potrzebny, że ma dla kogo żyć. Jego relacje z napotkaną dziewczynką (ile ta aktorka miała lat? była chociaż pełnoletnia?) są chłodne, lecz nie gesty, słowa, ale czyny są najistotniejsze.

Wiele tu symbolicznych scen. Sporo także zwrotów nieoczywistych, zaskakujących widza. Całość jednak wykonana z wielkim wyczuciem estetyki i z umiarem. Tempo hipnotyzuje i nie pozwala oderwać wzroku. Z ekranu bije piękno nie tylko samej historii, ale także sposobu jej zrealizowania. Jeszcze długo po seansie te obrazy wracają w pamięci i nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Czysta poezja.


Pszczelarz
reż. Theodoros Angelopoulos, 1986

Moja ocena: 9 /10

wtorek, 22 stycznia 2013

Elena

Wielki zawód

Już na samym początku powiem, że „Elena” bardzo mi się nie podobała. Wielkie nadzieje pokładałem w rozwijającej się twórczości Andrieja Zwiagincewa, więc tym bardziej jest mi przykro. Niestety, swojego gustu oszukać nie potrafię i muszę przeżyć wielki zawód.

W „Elenie” trudno doszukiwać się tych elementów, które w „Powrocie”  i „Wygnaniu” zachwycały. Do tej pory Zwiagincew tworzył kino bezkompromisowe, do bólu poetyckie, przepełnione symboliką, metaforyką. Wszystko było podporządkowane treści. Nie było mowy o modach, ułatwieniach fabularnych. Cały film jako dzieło skończone, pisane i wykonywane było od początku do końca w głębokim przekonaniu, w idei, w którą – miało się wrażenie – twórca głęboko wierzy i za którą podąża. Jego kino autorskie zanurzone było w tradycji kinematografii rosyjskiej oraz w filozofii, że ta forma wyrazu - sztuka filmowa - to dialog twórcy z widzem. W „Elenie” najwyraźniej twórca ma czkawkę… oby to nie odbijał mu się sukces debiutu. 


Fabuła dość oczywista. Najlepszym odstraszeniem od oglądania tego filmu mogłoby być streszczenie całej historii. Przelana na papier mogłaby zmieścić się w krótkim akapicie i brzmieć co najmniej banalnie. Tym bardziej, że gdy wreszcie następuje kulminacja, zwrot akcji, ona zaczyna być przerywana, aż nagle się urywa i kończy. Ma się wrażenie, że kolejne sceny są bardzo istotne, coś chce twórca przez nie powiedzieć, ale ostatecznie oglądanie ich jest stratą czasu, a i tak wszystko sprowadza się do gałęzi, na której tym razem wrona nie siedzi.

Jeżeli miałbym jeszcze trochę się poznęcać, dodałbym, że pierwsza godzina to nieudolne rysowanie świata, w którym dramat ma się rozegrać. Dlaczego nieudolne? Otóż trwa ono godzinę, pełno w niej zbędnych informacji, a na domiar złego pojawiają się dziwne, oderwane od wszystkie symbole, które z niczym się nie kleją. Bijąca po twarzy symbolika, w dodatku niepotrzebna, wciskana jest jakby na siłę.


Z rzeczy wartych uwagi pozostały tylko zdjęcia. One są klasą samą w sobie i pod tym względem, w stosunku do poprzednich filmów Andrieja, nic się nie zmieniło. Każdy kadr można śmiało drukować i wieszać na ścianie. Kompozycja, oświetlenie – znakomite. Muzyka natomiast to instrumentalne brzdęki rodem z hollywoodzkich dramatów obyczajowych.

Reasumując. Gdybym nie znał dotychczasowej twórczości Andrieja Zwiagincewa, stwierdziłbym, że to w miarę przystępny, średni, ambitny dramat obyczajowy, który miał potencjał, był chwilami ciekawy, ale słaby scenariusz i urwane zakończenie sprawiły, że raczej nie warto sobie nim głowy zawracać. 


Elena
reż. Andriej Zwiagincew, 2011

Moja ocena: 4 /10

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Requiem

Requiem dla bezsennych

Może ktoś powiedzieć, że to kolejny polski niedorobiony film. Będzie miał rację. Dźwięk słaby. Czasami wypowiadane słowa wydają się nie pasować do ruchu warg. Sceny trudniejsze do zrealizowania są wykonane na poziomie produkcji amatorskich. Już podczas pierwszych sekund można się zrazić. Dziewczynki wypowiadają swoje kwestie do bólu sztucznie (jakby recytowały wierszyk), a śmierć jednej z nich pod kołami TIR-a przypomina kino klasy B lub jakąś parodię. Nie ma to jak nasze, niedofinansowane kino. A może to głównie wina twórców, a nie braku pieniądzo-czasu zdjęciowego?

Cała ta historia jest bardzo obrazkowa. Strasznie prosta, wręcz przypomina baśnie takie, jak „Jaś i Małgosia” – dość odważne skojarzenie, ale moje osobiste :-)) Sporo tu także nawiązań do Biblii, które również objawiają się w sposobie opowiadania. Wszystko napisane jak od linijki. Bez zbędnych komplikacji, od początku do końca, jasno i przejrzyście. Tutaj pojawić się mogą skojarzenia z jakąś opowieścią ludową. Poza tym, może kogoś zrazić fakt, że dostaje wszystko na talerzu, ale trudno. 


Jednak to przepiękny film! Wiele w nim metafizyki. Bohaterowie żyją tu na ziemi, fizycznie, ale również obserwować możemy ich życie duchowe. Oni zmieniają się na obu płaszczyznach. Sporo mówią wprost o niebie, piekle, zbawieniu i Bogu, ale ich słowa są dobrze uargumentowane ich działaniem. Na ekranie widać  ludzkie słabości, lęki, wątpliwości i ideały. Sama historia jest dosyć przystępna, przyjemna w odbiorze i ubarwiona kilkoma bardzo pomysłowymi ujęciami. Wiele w niej miejsca na kontemplację piękna przyrody oraz na pochwałę życia zgodnie z naturą. Można się zadumach, a nawet wzruszyć.


"Requiem" o ostatni utwór znakomitego reżysera, Witolda Leszczyńskiego, twórcy takich dzieł, jak „Żywot Mateusza”, „Konopielka”, „Siekierezada”. To film o Bartłomieju, lokalnym mówcy pogrzebowym, który od 40 lat udziela (lub też nie) „rekomendacji” do nieba. To także film o Bartku, który spędza wolne chwile ze swoją krową czytając książkę pt. „Sens życia”. To obraz o listonoszu, który dużo pije. To… dobra, nie będę opowiadać dalej, bo przecież i tak sami film zobaczycie.


Requiem
reż. Witold Leszczyński, 2001

Moja ocena: 7 /10

czwartek, 3 stycznia 2013

Cezar musi umrzeć

Gdy śmierć Cezara nie przywraca wolności...

Bracia Taviani, laureaci znaku jakości „KYRTAPS Poleca!” za film „We władzy ojca”, są doskonałymi reżyserami. Udowodnili to już nie raz, a swoim najnowszym dziełem tylko potwierdzają moją opinię.

Zwycięzca Festiwalu w Berlinie, obraz „Cezar musi umrzeć”, ma wielką siłę wyrazu. Zawdzięcza to nie tylko koncertowi aktorskiemu prawdziwych więźniów(!), ale również świetnemu tempu oraz znakomitemu montażowi, który je udoskonala. Wiele w tym filmie jest przemyślanych ujęć i mistrzowsko rozpisanych scen, choć to w zasadzie półdokument.


Całość jest o tyle niezwykła, że więźniowie włoskiego zakładu karnego o zaostrzonym rygorze w murach swoich cel przygotowują się do wystawienia dramatu Szekspira „Juliusz Cezar”. Życie więzienne kryminalistów, morderców, członków mafii przeplata się z fabułą wystawianej przez nich sztuki i nadaje jej nowy wyraz. Wiele można dostrzec punktów wspólnych, analogii pomiędzy życiorysem aktorów, a fabułą dramatu. Dzięki temu sami bohaterowie przestają być dla widza zwykłymi zwyrodnialcami i ukazują swoje emocje, swoją ludzką twarz.


Ogląda się to znakomicie, lecz dopiero po zakończeniu przedstawienia następuje ostatni, krótki akt. Życie więźniów zderza się z rzeczywistością kontynuowania odsiadki. W tym momencie i my-widzowie, i oni, bohaterowie-więźniowie mają o czym myśleć.

Nietypowe, świetnie wykonane, głębokie kino. Mistrzowski film.
Gorąco polecam!


Cezar musi umrzeć
reż. Paolo Taviani, Vittorio Taviani, 2012

Moja ocena: 8 /10

wtorek, 1 stycznia 2013

2012 r.

W mijającym roku obejrzałem 179 filmów. Myślę, że to przyzwoity wynik. W dodatku jest on lepszy od poprzedniego aż o 37 tytułów.

51, spośród obejrzanych w 2012 roku, to były filmy polskieŚrednia wystawionych przeze mnie ocen była wysoka i wyniosła 6,26 /10. Dla porównania w 2010 wyniosła 5,56, a w 2011 roku 6,06.

Żaden z nowo poznanych tytułów nie dostał maksymalnej oceny 10/10. Za to aż 6 filmów otrzymało notę 9/10


Za najlepszy z nich uznałem dzieło Alaina Resnaisa pt. "WUJASZEK Z AMERYKI". Ten obraz zostaje FILMEM ROKUW 2012 przyznałem tylko jeden znak jakości "KYRTAPS Poleca!" i trafił on właśnie do tego dzieła.

Pozostałe produkcje z notą 9/10 to: "ROZSTANIE" (2011), "KOŃ TURYŃSKI" (2011), "KIEŁ" (2009), "RYTUAŁ" (1969) i "STRAJK" (1925).

Dziękuję czytelnikom i życzę wszystkiego dobrego w 2013.