Już na samym początku powiem, że „Elena” bardzo mi się nie
podobała. Wielkie nadzieje pokładałem w rozwijającej się twórczości Andrieja Zwiagincewa, więc tym bardziej jest mi przykro. Niestety, swojego gustu oszukać
nie potrafię i muszę przeżyć wielki zawód.
W „Elenie” trudno doszukiwać się tych elementów, które w
„Powrocie” i „Wygnaniu” zachwycały. Do
tej pory Zwiagincew tworzył kino bezkompromisowe, do bólu poetyckie,
przepełnione symboliką, metaforyką. Wszystko było podporządkowane treści. Nie
było mowy o modach, ułatwieniach fabularnych. Cały film jako dzieło skończone,
pisane i wykonywane było od początku do końca w głębokim przekonaniu, w idei, w
którą – miało się wrażenie – twórca głęboko wierzy i za którą podąża. Jego kino
autorskie zanurzone było w tradycji kinematografii rosyjskiej oraz w filozofii,
że ta forma wyrazu - sztuka filmowa - to dialog twórcy z widzem. W „Elenie”
najwyraźniej twórca ma czkawkę… oby to nie odbijał mu się sukces debiutu.
Fabuła dość oczywista. Najlepszym odstraszeniem od oglądania
tego filmu mogłoby być streszczenie całej historii. Przelana na papier mogłaby
zmieścić się w krótkim akapicie i brzmieć co najmniej banalnie. Tym bardziej,
że gdy wreszcie następuje kulminacja, zwrot akcji, ona zaczyna być przerywana,
aż nagle się urywa i kończy. Ma się wrażenie, że kolejne sceny są bardzo
istotne, coś chce twórca przez nie powiedzieć, ale ostatecznie oglądanie ich
jest stratą czasu, a i tak wszystko sprowadza się do gałęzi, na której tym razem
wrona nie siedzi.
Jeżeli miałbym jeszcze trochę się poznęcać, dodałbym, że
pierwsza godzina to nieudolne rysowanie świata, w którym dramat ma się
rozegrać. Dlaczego nieudolne? Otóż trwa ono godzinę, pełno w niej zbędnych
informacji, a na domiar złego pojawiają się dziwne, oderwane od wszystkie
symbole, które z niczym się nie kleją. Bijąca po twarzy symbolika, w dodatku niepotrzebna,
wciskana jest jakby na siłę.
Z rzeczy wartych uwagi pozostały tylko zdjęcia. One są klasą
samą w sobie i pod tym względem, w stosunku do poprzednich filmów Andrieja, nic
się nie zmieniło. Każdy kadr można śmiało drukować i wieszać na ścianie.
Kompozycja, oświetlenie – znakomite. Muzyka natomiast to instrumentalne brzdęki
rodem z hollywoodzkich dramatów obyczajowych.
Reasumując. Gdybym nie znał dotychczasowej twórczości
Andrieja Zwiagincewa, stwierdziłbym, że to w miarę przystępny, średni, ambitny
dramat obyczajowy, który miał potencjał, był chwilami ciekawy, ale słaby
scenariusz i urwane zakończenie sprawiły, że raczej nie warto sobie nim głowy
zawracać.
Elena
reż. Andriej Zwiagincew, 2011
Moja ocena: 4 /10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz