"Wtorek po świętach" - niby jeden z najlepszych rumuńskich filmów ostatnich lat. Okazał się wydumanym gniotem, który nie dość, że wałkuje bezpłciową historię, to jeszcze nie ma nic do powiedzenia i w wielominutowych ujęciach czeka, aż zesnobowany widz sam sobie coś dopowie będą przekonanym, że ogląda intelektualne, ambitne kino. W dodatku cały filmowy świat zdaje się krzyczeć z ekranu, jaki to w Rumunii jest dobrobyt. My i tak wszyscy wiemy, że tam furmanki z napitymi woźnicami jeżdżą po ulicach.
"W ciemności" to także taki film, że jak go nie obejrzycie, to niczego nie stracicie. W ogóle tematyka poruszana przez "polskie superprodukcje" zaczyna robić się chora. Od II wojny światowej minęło już 70 lat, a nasi szanowni twórcy filmowi dalej grzebią w jej brudach i szukają dla siebie pożywienia. To robi się ohydne. Czy Amerykanie też jeszcze ciągle kręcą filmy o wojnie w Wietnamie? A nawet jeśli, czy za 30 lat nadal będą to robić? Jakby tematów aktualnych, współczesnych było mało. Jakby współczesna Polska była pozbawiona materiału na dobre kino. A wystarczy spojrzeć - śmierć papieża, Smoleńsk, czy jakieś obecne Euro paranoje. Tak tylko - pierwsze z brzegu materiały na "wielkie kino narodowe", a zamiast tego, oni swoje... niech najlepiej nakręcą mega hit o ślubie Mieszka z Dobrawą. Nie dość, że całe "W ciemności" to formalna kalka setek innych filmów wojennych, to jeszcze zachowania bohaterów były jak dla mnie do bólu irytujące. Masakra. Zobaczcie sobie lepiej "Kanał" Wajdy.
Jednak głównym tematem tego wpisu miał być doskonały
"Strajk" Eisensteina. To dzieło aż chce się oglądać. Ono żyje na
ekranie pełnią życia. Oddycha poprzez genialny montaż i świetne tempo. W tym
wszystkim szybko rodzi się pierwszorzędna dramaturgia, którą dodatkowo
wzbogacała - w wersji, którą widziałem - świetnie dopasowana muzyka.
Pełno tu nowatorskich, jak na tamte lata, rozwiązań
formalnych. One zaś, w znakomitej większości zrodzone zostały z potrzeby
realizacji wizjonerskich pomysłów na opowiedzenie kolejnych wydarzeń oraz
wzbogacenia ich poprzez komentarze. Całość bardzo czytelna przykuwa to
srebrnego ekranu i z zaskakującą łatwością daje się pochłaniać. Sama również pochłania prowadząc dialog z widzem, przekonując go do sobie.
Po seansie aż chce się wywiesić czerwony sztandar na
balkonie.
reż. Sergei M. Eisenstein, 1925
Moja ocena: 9 /10